Witajcie Dziewczynki!
Bardzo Wam dziękuję za tyle miłych słów otuchy i trzymanie kciuków za mnie i Małego. Viki, buziaki wielkie za "stałe monitorowanie" naszej sytuacji. Bardzo, bardzo dziękuję :-)
Przeżyliśmy chyba największy horror w życiu. Nigdy tak się nie bałam. Bo tak naprawdę nie chodziło o mnie tylko... maleństwo. Jakby coś się stało to nie wiem czy osoba, która spowodował wypadek nadal chodziłaby po ziemi.
Całe szczęście, że kolizja miał miejsce przy dość małej prędkości samochodu oraz to, że uderzenie przyjęłam na nogi (posiniaczone kolana) i ręce. Udało się instynktownie uchronić brzuszek przed uderzeniem. Samochód wg. rzeczoznawcy... do kasacji.
Najgorsze były chwile czekania na pogotowie, to, że niestety mąż musiał zostać na miejscu wypadku i sama jechałam do szpitala oraz to, że z duszą na ramieniu czekałam na to co powie na izbie przyjęć lekarz. Siedziałam i tylko łzy płynęły mi po twarzy. Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Jak usłyszałam, że zaczął się przedwczesny poród to myślałam, że wyskoczy mi z nerw serce. W tej chwili byłam gotowa oddać wszystko, aby tylko nie miało to miejsca.
Od razu przewieziono mnie na patologię i przez dwa dni leżałam pod kroplówką - dożylnie podawali mi leki na zahamowanie akcji porodowej. Trauma straszna. Zwłaszcza, że na jednej sali leżałam z dziewczynami, które czekały na wywołanie ciąży. Nie mogły doczekać się już swoich dzidziusiów... A ja nie wiedziałam czy w ogóle uda mi się wyjść ze szpitala mając nadal pod serduszkiem mego Adasia...
Całe szczęście (tak jak pisała wam Vikunia) łożysko się nie odkleiło, szyjka nadal długa i zamknięta. Przestawili mnie na tabletki. W między czasie chyba z przewrażliwienia wydawało mi się, że coś się znowu dzieje z brzuchem. Nie obyło się bez zastrzyków, ale zniosę wszystko aby tylko z Małym było w porządku. Całe szczęście opieka w szpitalu była wspaniała. Przemili lekarze, super ordynator, położne pełne ciepła i zrozumienia, a bałam się trochę bo opinie o szpitalu na Madalińskiego nie były zbyt dobre.
Tak jak wiecie, wyszłam w piątek. Ale dopiero dziś mam siłę aby się przywitać i o wszystkim Wam napisać. Nadal biorę leki. Cztery tabletki trzy razy dziennie. Skutek uboczny to drżenie rąk i nóg... W poniedziałek idę na badania. We czwartek lub piątek na wizytę kontrolną.
Paradoks z tą sytuacją, bo aby uchronić się przed stratą maluszka cały czas jestem na zwolnieniu lekarskim i wyjątkowo wychodzę z domu... Jak widać nie da się uniknąć tego co jest "tam wysoko" zapisane.
Kochane uważajcie na Siebie i maluszków. Nikomu nie życzę przechodzenia przez taką sytuację. Tyle strachu, nerw...
Ściskam Was mocno!
Bardzo Wam dziękuję za tyle miłych słów otuchy i trzymanie kciuków za mnie i Małego. Viki, buziaki wielkie za "stałe monitorowanie" naszej sytuacji. Bardzo, bardzo dziękuję :-)
Przeżyliśmy chyba największy horror w życiu. Nigdy tak się nie bałam. Bo tak naprawdę nie chodziło o mnie tylko... maleństwo. Jakby coś się stało to nie wiem czy osoba, która spowodował wypadek nadal chodziłaby po ziemi.
Całe szczęście, że kolizja miał miejsce przy dość małej prędkości samochodu oraz to, że uderzenie przyjęłam na nogi (posiniaczone kolana) i ręce. Udało się instynktownie uchronić brzuszek przed uderzeniem. Samochód wg. rzeczoznawcy... do kasacji.
Najgorsze były chwile czekania na pogotowie, to, że niestety mąż musiał zostać na miejscu wypadku i sama jechałam do szpitala oraz to, że z duszą na ramieniu czekałam na to co powie na izbie przyjęć lekarz. Siedziałam i tylko łzy płynęły mi po twarzy. Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Jak usłyszałam, że zaczął się przedwczesny poród to myślałam, że wyskoczy mi z nerw serce. W tej chwili byłam gotowa oddać wszystko, aby tylko nie miało to miejsca.
Od razu przewieziono mnie na patologię i przez dwa dni leżałam pod kroplówką - dożylnie podawali mi leki na zahamowanie akcji porodowej. Trauma straszna. Zwłaszcza, że na jednej sali leżałam z dziewczynami, które czekały na wywołanie ciąży. Nie mogły doczekać się już swoich dzidziusiów... A ja nie wiedziałam czy w ogóle uda mi się wyjść ze szpitala mając nadal pod serduszkiem mego Adasia...
Całe szczęście (tak jak pisała wam Vikunia) łożysko się nie odkleiło, szyjka nadal długa i zamknięta. Przestawili mnie na tabletki. W między czasie chyba z przewrażliwienia wydawało mi się, że coś się znowu dzieje z brzuchem. Nie obyło się bez zastrzyków, ale zniosę wszystko aby tylko z Małym było w porządku. Całe szczęście opieka w szpitalu była wspaniała. Przemili lekarze, super ordynator, położne pełne ciepła i zrozumienia, a bałam się trochę bo opinie o szpitalu na Madalińskiego nie były zbyt dobre.
Tak jak wiecie, wyszłam w piątek. Ale dopiero dziś mam siłę aby się przywitać i o wszystkim Wam napisać. Nadal biorę leki. Cztery tabletki trzy razy dziennie. Skutek uboczny to drżenie rąk i nóg... W poniedziałek idę na badania. We czwartek lub piątek na wizytę kontrolną.
Paradoks z tą sytuacją, bo aby uchronić się przed stratą maluszka cały czas jestem na zwolnieniu lekarskim i wyjątkowo wychodzę z domu... Jak widać nie da się uniknąć tego co jest "tam wysoko" zapisane.
Kochane uważajcie na Siebie i maluszków. Nikomu nie życzę przechodzenia przez taką sytuację. Tyle strachu, nerw...
Ściskam Was mocno!