Każda z nas, która straciła Maleństwo czy to na początku ciąży czy już na samym końcu cierpiała tak samo. Tak uważam. Ja straciłam pierwsza ciążę w 12 tyg no a Lenke w 40 i to są moje dzieci, każde kocham tak samo. Oddalabym wiele żeby mieć je obok ale na to narazie nie ma szans. Cieszę się jednak że dostałam kolejną szansę, liczę na to że Synek urodzi się cały i zdrowy...i żywy. O to modlę się każdego dnia. Po stracie życie nigdy nie jest już takie samo ale jak mówi mój tata "człowiek jest tak czołg. Potrafi znieść niewyobrażalnie wiele". Wierze, że Bóg zsyla nam tyle cierplienia i trudu ile jesteśmy w stanie unieść. Wiem to z autopsji. Nigdy bym nie pomyślała że dam sobie radę ze śmiercią dzieci, a jednak jakoś żyje bo nadal mam dla kogo. Nie jestem taka sama jak wczesniej i nie będę nigdy, te syruacje zabraly mi takie typowe ludzkie poczucie "nieśmiertelności",że taka tragedia mnie nie dotknie... niestety stało się inaczej. Na szczęście w chwili totalnego zwątpienia i załamania wydarzyło się tyle cudnych rzeczy dla których znów chce mi się wstawać z łóżka
I np dla mnie najważniejsze że uporalam się z tym codziennym umieraniem, chodzi mi o to, że odpoczywalam tylko spiąc, a gdy tylko przebudzala się moja świadomość, niekoniecznie jeszcze ciało, to córeczka umierala od nowa. Każdego dnia od nowa i ddługo trwało zanim to minęło. Mam nadzieję, że to co złe już daleko za mną. Przepraszam, za moje wywody. Wybaczcie :*