Ja kiedyś poznałam chłopaka, który miał współlokatorkę. Dziewczyna z jego wioski, wyjechała parę lat wcześniej do miasta, miała mieszkanie, wolny pokój, no i tam trafił jako współlokator. Spał w salonie bez drzwi, no ale to pomijam.
Powiedział mi od razu, że ma współlokatorkę. No dobra... Poznałam ją jedocześnie z jej chłopakiem i generalnie myślę, że była zakochana w swoim facecie na zabój, więc niby spoko. Tylko że ten facet mieszkał w innym kraju, przyjeżdżał 1-2 w miesiącu. A resztę czasu... no cóż, ona spędzała z moim chłopakiem i jego znajomymi. Mój chłopak czuł się za nią szalenie odpowiedzialny...
Trochę czasu to zajęło, bo nie chciałam wyjść na wariatkę, ale musiałam spojrzeć prawdzie w oczy: mój chłopak był po prostu beznadziejnie zakochany w tej współlokatorce. Bez wzajemności, był totalnie zfriendzonowany, może próbował się oszukiwać, będąc ze mną, no ale cóż... jakoś nie wyszło.
Idea była taka, że on np. kombinował, że nie możemy się spotykać dzień po dniu - bo chciał zostać w domu i co najmniej połowę czasu spędzać z nią. Po iluś tam tygodniach to już w ogóle większość jakichś wyjść nam się okazywała we 4 albo i nawet w 3! Hitem było np. robienie zakupów, bo ona miała duży samochód i proponowała mi podwiezienie. I w tym sklepie oni robili swoje osobne zakupy jak para, a ja swoje na boku
. Wyglądało to bosko ;-)
W każdym razie nie trwało długo. On chyba żył nadzieją, że jednak coś kiedyś mu się z koleżanką uda, ale ona była innego zdania, mimo że jej facet ją rzucił w międzyczasie. Pojechała do USA i tam od razu wyszła za mąż za kogoś nowego;-)