Xez - no niestety na fotki trzeba będzie cierpliwie poczekać. Robił nam je kolega i w niedzielę nie mieliśmy jak się spotkać, żeby zgrać je od niego. Po za tym on chce je troszkę obrobić, żeby było ładnie (przelotem widziałam w aparacie - fajne wyszły). Ale obiecałam - więc na pewno pokażę
Tak w skrócie napiszę jak było - bo mogłabym pisać i pisać. Oj działo się działo - od samego rana...
Pomijając, że nocka była średnio przespana, obudziłam się z bólem brzucha. Mikołaj był oporny co do wskazywania swojej obecności (choć czasem tam miźną tu i ówdzie, ale w porównaniu z tym, co codziennie wyprawia to prawie nic), brzuszek spięty, drażliwy, ogólnie fuj. Już się bałam, że zamiast do kościoła przyjdzie nam jechać na pogotowie. Próbowałam i leżenia i rozruszania i nic. W końcu tuż przed fryzjerem wzięłam nospę (1 raz w ciąży, 1 raz od jakichś 4-5 lat). Więc kiedy przyszło ubierać sukienkę (po kilku godzinach) poczułam, że już jest spokojnie. Przy okazji ubierania sukienki ze świadkową złamałyśmy kwiatka wpiętego we włosy
Sytuację opanowały dodatkowe wsuwki (nikt nie zauważył ;-)). Kiedy sukienka była już prawie związana - okazało się, że z jednej strony brakuje sznurka - i dawaj rozwiązywać i wiązać od nowa
Kiedy już byłam praktycznie ubrana, przyszedł Aro ze swoimi rodzicami. Błogosławieństwo od rodziców i do kościoła (kierowcą była nasza świadkowa). Na dworze wiało, zimno, ale kościół ogrzewany, więc jak się wchodziło to od razu czuło się podmuch ciepła. Kurtki i płaszcze z Aro i świadkami zdjęliśmy dopiero przed uroczystością. No i się zaczęło...
Było cudnie. Muzyka popłynęła, a my sunęliśmy za kapłanem (a w ogóle organizowaliśmy sobie swojego grającego, którym była... moja 1 głęboka miłość - ale Aro stwierdził, że jemu to nie przeszkadza, a po wszystkim sam podziękował i stwierdził, że strasznie mu się podobał dobór utworów i wykonanie). Kazanie było o nas, skierowane prawie w całości do nas i bardzo sympatyczne (mimo, że ksiądz prawie nas nie znał, bo jest nowy w parafii). Najtrudniejszy był oczywiście moment przysięgi.
Czegośmy to nie wymyślali, żeby nie zacząć się śmiać i żeby nie było widać, że nie patrzymy sobie ciągle w oczy (bo dłuższy kontakt wzrokowy groził wybuchem śmiechu - próbowaliśmy wcześniej). Wyszło ładnie, oboje stwierdziliśmy, że się nie opuścimy (nasza koleżanka się pomyliła na swoim ślubie i powiedziała "nie dopuszczę" - teraz wszyscy stali wyczuleni na ten moment). Aro miał problem z założeniem mi obrączki (takie mam poduszki na palcach, że czasem trzeba się posiłować). No i dalsza część mszy... Kolega z aparatem bardzo taktownie krążył po kościele i robił sporo zdjęć. Od makijażu łzawiło mi jedno oko (bo ja właściwie to w ogóle się nie maluję), a jak lecą mi łzy, to i z nosa. Więc z chusteczką w ręku wycierałam noc i policzek - a ten się uparł zrobić mi zdjęcie, że płaczę ze wzruszenia. I tak filował, że w końcu złapał
:-)
Na zakończenie oczywiście odegrano nam Marsz Mendelsona i przemaszerowaliśmy przez cały kościół. Na życzenia nie wychodziliśmy na mróz, tylko z tyłu kościoła. No i wszyscy się chętnie do mnie przytulali - byłam jak grzejniczek. [tak więc Xez możesz przekazać Irkowi, że nic a nic nie zmarzłam, w czasie mszy trzymaliśmy się z Aro za ręce - a właściwie to ja mu je grzałam; żadnego kataru nie załapałam] Najbardziej chyba zaskoczyły mnie "moje dzieci" (kiedyś prowadziłam grupę muzyczną dla dzieci - teraz już są w gimnazjum i średniej - no i przyszły delegacją złożyć mi życzenia). W ogóle miały śpiewać podczas ślubu piosenkę, którą ostatnio wygrały miejski konkurs (a jeszcze ja je jej uczyłam), ale coś im sprzęt zaszwankował i się nie dało. Dostaliśmy też od nich WIELKI prezent (dopiero dużo później się okazało co to - pudełko wypełnione pogniecionymi gazetami i pomiędzy nimi kartka z życzeniami. Aro siedział zszokowany, w końcu stwierdził "no tak prezent dla ciebie idealny: pudełko" - bo ja mam bzika na punkcie pudełek).
A potem to już w ogóle - długo długo by pisać. Na pewno będziemy mieli co wspominać :-)