Witajcie...
Dość dawno się nie udzielałam, więc cześć z was może nawet mnie nie kojarzy... Potrzebowałam trochę odskoczni, a poza tym i tak nie było za bardzo o czym pisać... :-( Starałam się w miarę możliwości podczytywać, ale i tak nie jestem w stanie nadrobić wszystkich zaległości, zwłaszcza teraz... Wiem, że to zrozumiecie...
Postanowiłam "wrócić", bo nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić i chyba potrzebuję waszej pomocy duchowej i wsparcia... Miałam dołączyć pełna nadziei i wiary, że tym razem mi również będzie dane dzielić z wami radości kolejnego oczekiwania na upragnione dzieciątko...ale stało się zupełnie inaczej...
Nasza radość z ujrzenia po raz kolejny dwóch cudownych kreseczek na teście trwała tak naprawdę zaledwie tydzień. Cudowne, magiczne 7 dni, kiedy z całego serca wierzyliśmy, że cuda się zdarzają, i że nam również wreszcie będzie dane zostać rodzicami... Że życie zatoczyło koło i równo po roku los oddał nam to, co w tak brutalny sposób zabrał prawie dokładnie rok temu... On jednak po raz kolejny bezczelnie z nas zadrwił!!! Postanowił po raz trzeci okrutnie zabawić się naszym kosztem...
I jak tu nie wierzyć w przesądy o pechowym "piątku trzynastego"... Właśnie tego dnia trafiłam do szpitala z mocnymi, "rozrywającymi" bólami podbrzusza... Diagnoza - podejrzenie ciąży pozamacicznej... W poniedziałek 16 stycznia, dokładnie dzień po moich urodzinach (a tak cieszyłam się z tego najwspanialszego w życiu prezentu, jakim miała być moja maleńka iskierka) trafiłam na stół operacyjny... To właśnie tego dnia, poza iskierką, która zgasła dla nas po raz trzeci, zgasło też chyba moje serce... Niby jest ok i jakoś się trzymam, przynajmniej ze względu na mojego M., ale czuję, że to tylko cisza przed burzą... Czuję...? Zresztą nie wiem, czy ja jeszcze cokolwiek czuję... :-

wściekła/y:

