No to teraz może ja :-)
W sobotę rano (30.05. po wielu nieprzespanych nocach z powodu fałszywych, aczkolwiek bolesnych alarmów), na obchodzie lekarz zadecydował, że zrobią mi OCT (badanie reakcji macicy na oksytocynę). No to zapaliła się we mnie iskierka nadziei (koleżanka z pokoju urodziła kilka godzin właśnie po OCT). Podłączyli mnie pod pompę, leżę sobię jedną godzinkę, drugą, prawie trzecią, a tu nic - żadnych skurczy. Lekarz jeszcze zbadał rozwarcie - nadal 3 cm (chodziłam z nimi od wtorku) - wracamy na patologię (ponieważ był to już mój 4 z kolei powrót do szpitala, lekarz zadecydował, że nie wypiszą mnie do porodu).
Już miałam lekkie załamanie, gdy ok. 13 pojawiły się skurcze - dość bolesne, ale nieregularne co 3-10 min. O 15 były już równiutkie co 2 min i poinformowałam położną. Podłączyli mnie pod KTG, na którym nie pisały się ŻADNE skurcze. Oczywiście ja wyję z bólu i gryzę łóżko, ale stwierdziły (położne i lekarka co miała dyżur), że chyba symuluje, bo nie reagowały zupełnie. Przyszła moja mama, zobaczyła co się dzieje i zadzwoniła po ordynatora. Przyszedł, zbadał mnie (tylko 3,5 cm), poobserwował i opieprzył lekarkę, że ufa KTG, zamiast obserwować. Znów zeszłam na porodówkę. O 19 wzięli mnie na badanie - dobre 4 cm - przebili mi pęcherz i lekarz stwierdził, że przed północą się wyrobimy. Mając wizję jeszcze 5 godzin w takich bólach (masakra, jak bolało) zaczęłam ryczeć. Męczyłam się tak jeszcze godzinkę i moja mama zaczęła coś rozmawiać z ordynatorem o zzo (później mi o tym powiedziała), aż tu nagle przy kolejnym skurczu, coś mi wypadło z .. no wiecie
Zaczęłam ich przepraszać, że tak im tu napaskudziłam (nie mam pojęcia, jak to się mogło stać po lewatywie), aż nagle poczułam, że muszę się wypróżnić tu i teraz
Wskoczyłam na łóżko porodowe (tam pod spodem była takie wiaderko i myślałam, że do niego trafię i już im więcej problemów nie narobię
) i zaczęłam ich jeszcze raz przepraszać, ale że już nie wytrzymam i muszę zrobić kupę. Na to położne rzuciły się wręcz na mnie, badają, a tu już rodzimy (w godzinę od rozwarcia na 4 cm). Prawie się zabijały biegnąc po fartuchy i zestaw do porodu, a ja nie czekając na nikogo zaczęłam przeć. Jak wróciły, to mogłam już głaskać małą po lokach, gdy sięgnęłam między nogi
Niestety musiały mnie naciąć, bo stara blizna w ogóle nie była podatna na rozciąganie i sama nawet czułam, że jak mnie nie natną, to zaraz się rozlecę. Nacięcia w ogóle nie czułam :-) Przy 3 parciu wyszła główka, za 4 reszta ciałka. Szybko podali mi oksy i za 5 parciem urodziło się łożysko. Małą od razu położyli mi na brzuch (jak rodziłam łożysko to ssała mi pierś), wzięli ją tylko na czas szycia (tylko 4 szwy - przy Mikusiu było 16), które było całkiem znośne. Przez 2 godziny leżałam jeszcze na porodówce, a mała ze mną, przy cycu. Potem przewieźli nas na oddział.
Ogólnie poród dużo bardziej bolesny niż pierwszy, ale za to nieporównywalnie krótszy. Maleńka jak zwykle wynagrodziła wszystko.
Ale się rozpisałam :-)