Cześć! Jakiś czas temu udzielałam się tu, niezbyt często, bo na moją psychikę najlepiej działało odstawienie internetu i unikanie tego tematu. Ale wtedy te wszystkie historie opisane tutaj dały mi tyle siły i nadziei, że obiecałam sobie, że jeśli moja historia skończy się happy endem, to ją tu opiszę, może komuś pomoże tak jak kiedyś mi.
A więc rok temu dokładnie w dzień ojca dowiedziałam się, że jestem w pierwszej wystaranej i długo wyczekanej ciąży. Już w 6tc trafiłam do szpitala z krwawieniem, które po luteinie się unormowało. Później ciąża przebiegała dobrze, do 15tc,kiedy zaczął stawiać mi się brzuch. Lekarz zalecił magnez, faktycznie pomógł. Na wizycie lekarz zmierzył szyjkę, miała 32 mm. Zalecił więcej odpoczywać. Czułam się bardzo dobrze, ale w 19tc okazało się że szyjka ma 26 mm. Lekarz użył słów, że grozi mi nawet nie poród przedwczesny bo ten byłby po 23 tc, tylko poronienie. wtedy przeżyłam okropne chwile i trafiłam tu na forum. Dziewczyny pisały o 30tygodniach a ja miałam jeszcze do tej magicznej 3 z przodu tak daleko. Postawiłam sobie cel dotrwać do 24 tc, żeby moje dziecko miało jakąkolwiek szansę. W 27tygodniu rano pojawiło się różowe plamienie. Grudzień, śnieg, szpital w naszym mieście przekształcony na covidowy, najbliższy oddział 3 st referencyjnosci 70 km. Pojechaliśmy. Nie chcieli mnie przyjąć bo nie miałam testu na covid. W końcu jakoś się udało. Szyjka 14 mm, położono mnie na obserwacje. Spędziłam tam 8 dni. Jedna dziewczyna urodziła przy mnie w 30tc. Byłam przerażona. Wypisano mnie do domu z zaleceniem oszczędzania, bez pessara, bez szwu, bo przez te 8 dni szyjka ani o ułamek milimetra nie drgnęła.
Każdy dzień był dla mnie walką, wstawałam tylko do WC i pod prysznic. Co tydzień stawałam sobie nowy cel wytrwać jeszcze trochę. Wizyty co 2 tygodnie, lekarz nawet nie badał szyjki (i dobrze, bo przestałam o tym myśleć w milimetrach i porównywać). Płakałam z bólu całego ciała od tego leżenia, płakałam z bezradności gdy mąż sam prasował ubranka i składał łóżeczko, płakałam kiedy święta spędziliśmy całkiem sami na materacu w salonie,ja w dresie. Ale to był mój cel, aby dotrwać do stycznia. Po powrocie ze szpitala odmawiałam nowennę pompejańską, o której dowiedziałam się stąd. Przestałam się na tej szyjce skupiać, zaczęłam czytać, oglądać głupie seriale i haftować, wtedy nagle brzuch mniej się spinał i było dobrze. Leciały tygodnie, w 35 lekarz kazał odstawić leki i zacząć się ruszac. Kiedy wybił 37 tc miałam ostatni dzień tej nowenny i płakałam dziękując Bogu że dotrwaliśmy. Zeczely się spacery, gotowanie, przygotowanie pokoiku.
W 40+6 lekarz wystawił mi skierowanie na wywołanie porodu. Na IP w badaniu okazało się że mam 4cm rozwarcia, następnego dnia rano już ponad 6 i bez wywołania trafiłam na porodówkę. Urodziłam zdrowego synka 10 pkt 4200 wagi i 58cm! (poród był ciężki, użyto vacuum, ja wyszłam z tego poturbowana, ale to nie o tym historia). Teraz ma już 5 miesięcy i za każdym razem kiedy na niego patrzę, wiem że każda minuta w łóżku, każda łza i każda modlitwa miała sens i było warto.
Także trzymam mocno kciuki za każdą przyszłą mamę, która teraz drży o donoszenie ciąży. Myślcie pozytywnie, to wiele zmienia!