a mnie sie wydaje, ze Gosia81 ma racje. ja wychodze z zalozenia, ze pomimo tego, ze ufam mezowi, moze gdzies znalezc sie kobieta, ktora bedzie chciala go mi odebrac. a kazda z nas wie, ze kobiety maja sposoby i potrafia byc wyrafinowane i nagle nasz mezczyzna juz nie jest nasz.
Jeśli chodzi o kwestię zaufania - zgadzam się, że należy być świadomym tego, że w związku może się coś zmienić i nie należy całkiem z uporem maniaka przymykać oczu na wszystkie sygnały, jeśli się takie widzi.
Ale nie zgadzam się z jednostronnym traktowaniem tematu - mąż to nie zabawka, którą inna kobieta może sobie "wziąć". Uważam, że zwalanie całej winy na "złe kobiety" to nasza, kobieca głupota. Po pierwsze: do tanga trzeba dwojga, a jak facet nie chce, to nie pójdzie. Chyba, że jest typem troglodyty, który myśli fiutem, ale zakładam, że nasi mężowie/partnerzy (no, może poza przypadkiem Cary) nie należą do tej kategorii. Po drugie: a załóżmy, że taka kobieta nie jest wyrafinowaną dziwką, która odbija nam faceta dla własnej krótkotrwałej rozrywki, tylko po prostu i zwyczajnie zakochała się w naszym mężczyźnie i albo o nas nie wie, albo mimo tej wiedzy nie umie z niego zrezygnować. Może nawet mieć w związku z tym wyrzuty sumienia.
Tak czy siak to nasz mężczyzna nam coś obiecywał, to nasz mężczyzna ma zobowiązania i to nasz mężczyzna będzie winien, jeśli je złamie. W skrajnej wersji powiedziałabym, że ta trzecia kobieta nie ponosi żadnej winy, bo ona nam nigdy nic nie obiecywała.
Prosta psychologia mówi, że zdradzonej kobiecie łatwiej jest zwalić winę na tę trzecią, bo wtedy nie musi przyznać sama przed sobą, że źle oceniła charakter swojego partnera, no i że on świadomie wybrał inną, lepszą od niej. A tak? Złość kieruje się w stronę tej trzeciej, wrednej małpy, a sobie można wmówić, że partner zrobił to co zrobił, właściwie wbrew swojej woli. A ja nie uznaję opcji, że facet nie umiał pohamować popędów. No ewentualnie jeśli to był jednorazowy wyskok na imprezie bardzo po pijaku. Albo facet jest troglodytą, patrz punkt pierwszy.
a numer dwa wydaje mi sie, ze pojecie zaufania mozna rozpatrywac na wiele sposobow. wydaje mi sie, ze szczytem zaufania nie jest podawanie sobie wszystkich hasel. wedlug mnie zaufanie to nie zadawanie pytan "a co?", "a kto?" etc. dla mnie zaufanie to poczucie bezpieczenstwa, oraz zachowanie pewnej niezaleznosci.
Tutaj zgadzam się z Tobą w zupełności. U nas to jest tak, że nakręciła się strasznie pozytywna spirala zaufania. Ja nigdy bym nie szperała mężowi w komputerze - on o tym wie, więc nie musi blokować komputera hasłem - ja wiem, że nie ma hasła, więc już zupełnie nie mam potrzeby sprawdzania męża, bo rośnie mój poziom zaufania. I to samo w drugą stronę :-) W efekcie do miejsc, gdzie hasło jest wymagane (np. nasza klasa) takiego hasła nie mam i nie potrzebuję mieć i jest dobrze! :-)
A swoją drogą w budowaniu takiego zaufania mają też znaczenie dwa dodatkowe aspekty: wychowanie z domu (oboje z mężem nie umiemy sobie wyobrazić na przykład otwierania cudzych listów, a wiem, że w niektórych domach się to praktykuje) i całokształt relacji w związku (swoje małżeństwo oceniam jako bardzo udane, to i nie szukam problemów na siłę. Zupełnie inaczej to pewnie wygląda, kiedy coś się w związku psuje. Wtedy też zresztą łatwiej o zdradę).
A już zupełnie na zakończenie: mojej cioci mąż zostawił ją z dwójką dzieci po 10 latach małżeństwa zupełnie z dnia na dzień. Po prostu spakował się i wyjechał z kochanką do innego miasta. Niespodziewanie okazał się #$%@## jakich mało. Ale czy coś by zmieniło, gdyby ciocia podejrzewała go na wiele miesięcy wcześniej? Do swojego bagażu porzuconej kobiety dodałaby tylko lata męki w nieudanym małżeństwie, a tak może powiedzieć, że miała 10 lat udanego małżeństwa. A porzuconą kobietą niestety zostałaby w obu sytuacjach tak samo...