Witam serdecznie, kochane Wrześniówki!
Nareszcie w domu:-):-):-)
Nie wiem, kiedy nadrobię czytanie forum ale mam nadzieję, że niebawem mi się uda i szybko uzupełnię naszą wrześniową Listę.
Serdecznie dziękuję za życzenia, pozdrowienia i sms'y. Przepraszam, jeśli na któryś nie odpisałam, ale po porodzie było mi ciężko się ruszać i w ogóle czułam się nie najlepiej.
Ale może od początku.
Jak pisałam, 24-go września o 7:30 miałam się stawić na położniczy w naszym szpitalu. I tak się stało. Przyjęto mnie na oddział razem z czterema innymi dziewczynami, co ponoć było niesamowitym zatrzęsieniem w skali oddziału (rzeczywiście, wszystkie łóżka na oddziale były zajęte). Oczywiście mojego doktora nie było i nawet nie miałam kogo podpytać, co się będzie teraz działo. Po 9:00 wszystkie powędrowałyśmy na badanie do pana ordynatora, który po kolei kwalifikował na rodzaj porodu i ewentualne zabiegi. Mnie zakwalifikował oczywiście na poród siłami natury. W poniedziałek miałam jeszcze zrobiony test oxytocynowy, który wykazał, że łożysko jest OK i dzidziuś dobrze reaguje na skurcze. Poza tym doktor ocenił wielkość dziecka na 3600 g. Więc już się pogodziłam z perspektywą porodu naturalnego. Resztę poniedziałku i cały wtorek przeleżałam w sali przed porodowej nic nie robiąc i tylko patrząc, jak kolejne babeczki przychodzą i zaraz wychodzą na porodówkę, by po jakimś czasie mieć już ze sobą swoje maluszki. A ja dalej nic - ani bólu, ani rozwarcia ani nic. Już myślałam, że mnie wywalą do domu. W środę następne badanie u ordynatora wykazało rozwarcie na 3 cm, przy czym ktg nie wykazało żadnej czynności skurczowej i ja też niczego nie odczuwałam. Ordynator stwierdził, że wygląda mu to podejrzanie i kazał mi już zostać na porodówce. Miałam po prostu chodzić sobie po oddziale, brać prysznic i co jakiś czas pokazywać się położnej z porodówki. A o 12:00 jeszcze raz miał mnie zbadać ordynator. Ok. 11:00 kolejne ktg nic nie wykazało. Położna po cichu mi powiedziała, że coś jej się wydaje, że ordynator rozważa cesarkę ale nie chce mi robić "nadziei". Tymczasem dalej miałam sobie chodzić. Tyle co doszłam do swojego pokoju i zdążyłam zadzwonić do męża, jak do sali wpadł ordynator i kazał mi się szykować do cesarki. No to ja zbaraniała, zaczęłam się zbierać. W ciągu kwadransa założono mi cewnik, przygotowano miejsce pod cięcie i przetransportowano na salę operacyjną. Miałam mieć znieczulenie przewodowe. Niestety, nie zadziałało, pomimo podwójnej dawki leku, a ja miałam przyjemność dowiedzieć się, jak to jest być ciętym na żywca. Bo jak mówiłam, burakowi anestezjologowi, że mogę ruszać nogami, to nie chciał wierzyć



i pozwolił ginekologom ciąć. Moja reakcja chyba szybko zmieniła jego zdanie. Myślałam, że im zwieję z tego stołu, a matoła zagryzę. No to po chwili dostałam narkozę i odpłynęłam. Kiedy się obudziłam (jeszcze na sali operacyjnej), okazało się, że Tymek urodził się o 12:00 (tzn. wg mojego męża o 11:55, bo wtedy usłyszał pod drzwiami krzyk synka ale pewnie lekarzom głupio było napisać, że dziecko urodziło się za pięć dwunasta



), ważył 3850 g i był długi na 57 cm. Dostał 10 pkt w skali Apgar. Natomiast ja ledwo żyłam z bólu. Nie pamiętam, żeby za pierwszym razem tak cholernie bolało. Co najgorsze ketonal, który dwa lata temu ratował mi życie, teraz zupełnie na mnie nie działał, czego położne nie były w stanie zrozumieć. Działała tylko pyralgina ale tą dostałam raptem dwa razy w ciągu całego pobytu na położniczym. Nazajutrz nie byłam w stanie wstać o własnych siłach. Po prostu jakby mnie ścięło z nóg. W głowie szumiało, rana rwała niemiłosiernie, do tego bolała mnie cała jama brzuszna. Nie byłam w stanie się ruszać, a co dopiero zająć się maleństwem. W zasadzie dopiero wczoraj zaczęłam chodzić wyprostowana, a dzisiaj dopiero czuję się jako tako. Nie sądziłam, że tak to wszystko ciężko przejdę. Do tego piersi palą żywym ogniem. Oczywiście, pokarmu mam równie mało, jak przy Kubie, ale coś tam próbowałam karmić i Tymek dostawał butelkę raz, czy dwa razy w ciągu doby. A tak przez cały czas był na piersi. Niemniej jednak, wychodząc ze szpitala zaopatrzyłam się w dwie puszki mleka, bo coś czuję, że długo tak nie pociągnę. Zwłaszcza, kiedy Kuba będzie ze mną w domu.
To tyle mojej historii. Mam nadzieję, że się za bardzo nie rozpisałam i was nie zanudziłam.
Fajnie się złożyło, że aż trzy z nas urodziło 26-go września. Przy następnej drzemce Tymka zabiorę się za porządkowanie listy i nadrabianie zaległości na forum.