Zwierzę się Wam i proszę oszczędźcie komentarzy, bo wiem już, że takiej kretynki jak ja to ze świecą szukać.
Wykonałam drugą w życiu cytologię w maju tego roku. Pierwsza miała miejsce w roku 2016.... Niby słyszałam, że warto robić takie badanie, ale kojarzyło mi się raczej z kobietami 50 plus. Ja czułam się dobrze, więc nie widziałam potrzeby. Różni ginekolodzy u których byłam nigdy o to nie pytali, ta pierwsza cytologia była wykonana ze względu na nawracające stany zapalne, ginekolog nie chciał wypisywać leków w ciemno. Pomyślałam, że może warto byłoby zrobić w końcu cytologię, zapisałam się prywatnie na cytologię płynną. Byłam pewna, że wyjdzie dobrze, szkoda tylko tych 189 zł... No ale nie wyszła. Dostałam telefon z przychodni, że wynik jest zły (ASC-H) i potrzebna jest dalsza diagnostyka. Mój ginekolog zlecił mi testy na HPV, wyszły typy 16 i 33. W przyszłym tygodniu kolposkopia. Żyłam sobie przez lata w błogiej nieświadomości, a teraz zaczynam się niepokoić, że wykryją coś bardzo poważnego i nie wiem czy za 5 lat dalej będę żyć. W dodatku pracodawca nie przedłużył mi umowy, więc obecnie jestem bezrobotna i mam dużo czasu na czytanie o raku szyjki macicy i nakręcanie się. Jestem zła sama na siebie, że o to nie zadbałam, ale też na lekarzy, że żaden mnie o to nie zapytał i nie podpowiedział (a tabletki antykoncepcyjne to chętnie proponowali). Moja mama nie była na cytologii od 10 lat, więc podejście, że jak nic nie dolega to po co chodzić do lekarza wyniosłam z domu. Nastawiam się już nawet na to, że wytną mi macicę, na szczęście mam już dziecko i nie planowałam kolejnego. Nie mam żadnych życzeń dotyczących zachowania płodności, chcę tylko żyć, chociaż przez chwilę by dziecko jeszcze podrosło.