Mam dwoje za małych dzieci. Pierwsza ciąża (zatrucie ciążowe, 6 tygodni na patrologii - widziałam i porody martwych dzieci, słuchając okropnego płaczu matek, który rozrywał serce, i spadające tętno dziecka duszącego się pępowiną, i krwotoki z odrywających się łożysk, straszyli mnie od 33 TC, że urodzę wcześniaka), tragiczny poród, a do tego potem siedzenie z dzieckiem w domu przez rok w samotności (mąż jest kryminalnym, pracuje 24/h) wyleczyły mnie z chęci macierzyństwa. Byłam przekonana, że nigdy nie zechcę mieć 2 dziecka. Mówiłam to głośno, założyłam spiralę i miałam w du*ie, to że moja starsza córka będzie jedynaczką (to w końcu też ludzie). Po 4 latach coś mnie ruszyło. Instynkt tak silny, że aż mnie zatykało. I się zaczęło. 3 poronienia, 2 kliniki niepłodności. Diagnoza: wygasanie rezerwy, menopauza puka do drzwi, u męża słabe nasienie. Szans na naturalną ciążę nie ma. Dostałam w łeb. Ale dzień za dniem mijał i wiedziałam, że jeśli in vitro to nasza jedyna szansa, to to zrobimy. Święta 2019. Test. 2 kreski. Strach, strach, strach, że to 5 ciąża i znowu się nie uda. Słyszę serce, wyje ze szczęścia. Na następny dzień krwotok. Już myślałam, że to koszmar, że kolejny raz ronię. A to krwiak - leżeć, nie ruszać się. I tak leżałam do 16 TC, bo krwotoki wracały, potem przyszła pandemia, a potem okazało się, że szyjka się skraca i wróciłam do łóżka na 10 tyg. Miałam dość ciąży, klękam się w duchu, że się na to zdecydowałam. Ale to było dziecko wymodlone tak, jak nigdy wcześniej. Znowu podjerzenie hipotrofii. Set pobytów na IP, znowu patologia ciąży, bo poród fałszywy. I tak dotrwałam do porodu we własne urodziny, myśląc że przez 2 lata przeszłam już tyle, że przyjdzie wolność. Jest dziecko, ciąża donoszona. Jakże się oszukałam. Jakie było moje okropne rozczarowanie, frustracja, że po tym wszystkim mam dziecko wrzeszczące 24/h. Że cycki bolą, brzuch boli, ja jestem słaba, a tu ten ryk. Uciekałam z domu, płakałam godzinami, mówiłam mężowi, żeby ją zabrał ode mnie, że nie dam rady. Strasznej córki nie widywałam, bo ja z wrzeszczącym dzieckiem na drugim piętrze, ona na dole z ojcem. 2.5 mca. Potem szpital. Z mężem rozstawałam się już milion razy, oboje nie poradziliśmy sobie na początku. On "nie takiego dziecka oczekiwał". Były wrzaski, obelgi, wzajemne pretensje, pandemia = dla niego więcej pracy, a ja znowu sama. I tak 4 m-ce za nami.
Ile gorzkich myśli przyszło mi do głowy... że to był błąd.
Rozumiem Ciebie bardzo bardzo bardzo. Samotność i zmęczenie materiału to bardzo źli doradcy. Ale powiedz sobie, że jesteś najlepszą matką, na jakąś Ciebie stać, nie jesteś niczemu winna i starasz się, jak możesz. Syn nie będzie pamiętał, że był wrzaskunem, więc nie miej wyrzutów sumienia, że jesteś człowiekiem i potrzebujesz czasu do siebie. Kiedyś matki tak nie brały do siebie wszystkiego, nie miały tabelek, centyli, bujaczków.
Ps. A te koleżanki co mają bezobsługowe dzieci - nie wierzę, ale często łapię się na tym, że ja bardzo zwracam uwagę, na to żeby zabawiać, usypiać itp. A są matki co "walną" dzieci na matę, do bujaczka i nie zwracają uwagi na to, ile tam siedzi i czy płacze. Dziecko się przyzwyczaja do tego, że nikogo nie ma w pobliżu i jakoś sobie musi radzić.
Kiedyś wyrosną z tego wrzasku...
Teraz to dopiero się wygadałam