Wracam i ja w koncu;-). To nasza historia:
W niedzielę 12.10.2008 cały dzień wymiotowałam.
Cała akcja zaczęła się 13. 10. 2008 na wizycie na ktg, usg i miało być jeszcze badanie
Leżę sobie w pod ktg, wchodzi raz położna sprawdza zapis, coś się krzywi i mamrocze pod nosem, przedłuża mi zapis o 10 min, to sobie leżę dalej i gadam z mężem o głupotach. W końcu mnie odłączyli od ktg, położna poleciała z zapisem do lekarza, a ja za nią pod gabinet usg i czekam na swoją kolejkę. Spotkalismy znajomych, którzy mieli termin na ten sam dzień co my i sobie staliśmy i gadaliśmy. Bólów żadnych nie czułam, tylko takie gorąco przychodziło falami. Jak lekarz zobaczył mój zapis wyszedł, poprosił mie do gabinetu na badanie i powiedział, że nie ma na co czekać, tylko jadę do szpitala, b mam regularne skurcze, a Mały ma niskie tętno. Dostałam skierowanie i pojechaliśmy prosto do Matki Polki. Po w miarę szybkim przyjęciu trafiłam na porodówkę, podłączyli mnie do ktg i dali zastrzyk na wyciszeenie - na zasadzie jak zadziała to nie rodzę jeszcze
No i zastrzyk zadziałał, więc przenieśli mnie na salę przedporodową i tam poszłam sobie grzecznie spać.
We wtorek 14.10.2008 o godz. 5.30 wpadła położna z termometrem, a ja temperatura 38 st, która zaczęła rosnąć. Nagle zrobił się wokół mnie tłum ludzi, lekarze zadecydowali o porodzie. Zrobili mi od rana lewatywę (hmmm, niezbyt przyjemne przeżycie), a później dali na salę porodów rodzinnych i o 8.30 podłączyli oksytocynę i ktg. (sala jest średnia, mam kilka zdjęć na komórce, jak zgram to pokażę)
Zwiększali mi dawkę oksytocyny, skurcze dochodziły do 90%, a szyjka stała. O godz. 13.30 zapadła decyzja - cesarskie cięcie.
Tego dnia, tak jak wykrakałam, porodów było mnóstwo. Słyszałam, jak dziewczyny krzyczały na ogólnej porodówce, a mi w tym czasie podawali płyny i obniżali temperaturę ciała oraz założyli mi cewnik. W sumie miałam dużo w tym szczęścia, że tyle na raz postanowiło się rozpakować, bo do mojej cesarki został zawołany lekazr z oddziału - jak się później okazało mój lekarz. Przy przewożeniu na salę operacyjną towarzyszył mi mąż i rodzice, bałam się bardzo, ale wyraziłam zgodę dla dobra mojego dziecka - zaczynała się u nas infekcja wewnątrzmaciczna.
Po wjeździe na salę operacyjną od razu zabrał się za mnie anestezjolog i zaczął mi masować kręgosłup pod wkłucie i wtym momencie usłyszałam JEGO głos "Jak tam?", odwróciłam się i autentycznie pomyślałam - jak anioła głos - to był mój lekarz. Mimo strachu odczułam nieopisaną ulgę, że cesarkę będzie mi robił on. Znieczulenie dostałam tak, że się nawet nie zorientowałam (anestezjolog był mistrzem). Poczułam ciepło w pupie i stopach i zaraz zaczęła się operacja. Na pewno bardzo nieprzyjemne jest to, że człowiek czuje, że jest szarpanyy po całym stole. Samo wyjęcie małego trwało krótko, pierwsze co zostało mi u niego pokazane to genitalia, później małego zabrali do oceny i zaraz przynieśli owiniętego, żebym, mogła do niego powiedzieć kilka zdań, a mnie normalni zatkałoi mówiłam do niego przez łzy. Mały miał już bąble na skórze od zakażenia, więc zabrali go na oddział neonatologiczny. Resztę ja pamiętam jak przez mgłę - urwane zdania typu, nie obkurcza się, krwotok, 10 oksytocyny, lód... Okazało się, że moja macica nie chciała się obkurczać i dostałam krwotoku. Straciłam dużo krwi, ale dzięki przytomności lekarzy nie odleciałam. Jak wróciła mi w miarę świadomość zobaczyłam jak siada spocona ta pięlęgniarka od podawania instrumentów. Zaszyli mnie i wpakowali mi do brzucha 3 dreny - otrzewnowy, powięzadłowy (albo coś podobnego) i podskórny. Póxniej wylądawałam na 3 godziny na pooperacyjnej, gdzie cieszyli moje obolałe ciało wlewem antybiotyków i płynów. Mój sztuczny pęcherz zapełnił się w ciągu godziny do pełna
Małego zobaczyłam dopiero na następny dzień dzięki siodtrze, która zawiozła mnie, razem z całym oprzyrządowaniem typu dreny i buteleczki na doł.
Nie mogłam go karmić bo jeden z antybiotyków, który dostałam to wykluczał. U małego infekcję wyleczyli już w piątek, ja ostatnią dawkę tej miksury dostałam w oniedziałek przed wyjściem ze szpitala.
Po 14 dniach poszłam do swojego lekarza na zdjęcie szwów, to było teraz w poniedziałek, on zdejmuje mi szwy, a mi się skóra rozłazi Mówi, jadę do domu, kładę się bez majtek i wietrzę tą ranę, jeżeli nie zacznie zasychać i się goić to będą mi to czyścić i szyć na nowo Uroda moja taka, że mam skłonność do bliznowców
W niedzielę 12.10.2008 cały dzień wymiotowałam.
Cała akcja zaczęła się 13. 10. 2008 na wizycie na ktg, usg i miało być jeszcze badanie
No i zastrzyk zadziałał, więc przenieśli mnie na salę przedporodową i tam poszłam sobie grzecznie spać.
We wtorek 14.10.2008 o godz. 5.30 wpadła położna z termometrem, a ja temperatura 38 st, która zaczęła rosnąć. Nagle zrobił się wokół mnie tłum ludzi, lekarze zadecydowali o porodzie. Zrobili mi od rana lewatywę (hmmm, niezbyt przyjemne przeżycie), a później dali na salę porodów rodzinnych i o 8.30 podłączyli oksytocynę i ktg. (sala jest średnia, mam kilka zdjęć na komórce, jak zgram to pokażę)
Zwiększali mi dawkę oksytocyny, skurcze dochodziły do 90%, a szyjka stała. O godz. 13.30 zapadła decyzja - cesarskie cięcie.
Tego dnia, tak jak wykrakałam, porodów było mnóstwo. Słyszałam, jak dziewczyny krzyczały na ogólnej porodówce, a mi w tym czasie podawali płyny i obniżali temperaturę ciała oraz założyli mi cewnik. W sumie miałam dużo w tym szczęścia, że tyle na raz postanowiło się rozpakować, bo do mojej cesarki został zawołany lekazr z oddziału - jak się później okazało mój lekarz. Przy przewożeniu na salę operacyjną towarzyszył mi mąż i rodzice, bałam się bardzo, ale wyraziłam zgodę dla dobra mojego dziecka - zaczynała się u nas infekcja wewnątrzmaciczna.
Po wjeździe na salę operacyjną od razu zabrał się za mnie anestezjolog i zaczął mi masować kręgosłup pod wkłucie i wtym momencie usłyszałam JEGO głos "Jak tam?", odwróciłam się i autentycznie pomyślałam - jak anioła głos - to był mój lekarz. Mimo strachu odczułam nieopisaną ulgę, że cesarkę będzie mi robił on. Znieczulenie dostałam tak, że się nawet nie zorientowałam (anestezjolog był mistrzem). Poczułam ciepło w pupie i stopach i zaraz zaczęła się operacja. Na pewno bardzo nieprzyjemne jest to, że człowiek czuje, że jest szarpanyy po całym stole. Samo wyjęcie małego trwało krótko, pierwsze co zostało mi u niego pokazane to genitalia, później małego zabrali do oceny i zaraz przynieśli owiniętego, żebym, mogła do niego powiedzieć kilka zdań, a mnie normalni zatkałoi mówiłam do niego przez łzy. Mały miał już bąble na skórze od zakażenia, więc zabrali go na oddział neonatologiczny. Resztę ja pamiętam jak przez mgłę - urwane zdania typu, nie obkurcza się, krwotok, 10 oksytocyny, lód... Okazało się, że moja macica nie chciała się obkurczać i dostałam krwotoku. Straciłam dużo krwi, ale dzięki przytomności lekarzy nie odleciałam. Jak wróciła mi w miarę świadomość zobaczyłam jak siada spocona ta pięlęgniarka od podawania instrumentów. Zaszyli mnie i wpakowali mi do brzucha 3 dreny - otrzewnowy, powięzadłowy (albo coś podobnego) i podskórny. Póxniej wylądawałam na 3 godziny na pooperacyjnej, gdzie cieszyli moje obolałe ciało wlewem antybiotyków i płynów. Mój sztuczny pęcherz zapełnił się w ciągu godziny do pełna
Małego zobaczyłam dopiero na następny dzień dzięki siodtrze, która zawiozła mnie, razem z całym oprzyrządowaniem typu dreny i buteleczki na doł.
Nie mogłam go karmić bo jeden z antybiotyków, który dostałam to wykluczał. U małego infekcję wyleczyli już w piątek, ja ostatnią dawkę tej miksury dostałam w oniedziałek przed wyjściem ze szpitala.
Po 14 dniach poszłam do swojego lekarza na zdjęcie szwów, to było teraz w poniedziałek, on zdejmuje mi szwy, a mi się skóra rozłazi Mówi, jadę do domu, kładę się bez majtek i wietrzę tą ranę, jeżeli nie zacznie zasychać i się goić to będą mi to czyścić i szyć na nowo Uroda moja taka, że mam skłonność do bliznowców