Dziewczyny, to i ja opiszę Wam swój poród, bo też wspominam go bardzo dobrze.
To był 38 tc, tego dnia byłam umówiona z tatą na KTG na godzinę 11 (tu małe wtrącenie - mój tato jest ginekologiem, rodziłam w małym miasteczku w biednym szpitalu ale przynajmniej wśród swoich ;-)). No i tego dnia obudziłam się o 6 rano i jakoś tak mnie brzuch bolał... tak trochę okresowo, ale bardzo delikatnie, potem poszłam siku, a tam wkładka czerwona, hmm... to ja za telefon do taty (niestety nikogo ze mną nie było, rodzice oboje na dyżurach akurat), pytam czy to może być od globulek, bo przez kilka ostatnich dni brałam globulki z antybiotykiem bo miałam stwierdzone GBS - on że możliwe, ale możliwe że zaczął mi się poród, więc jeśli chcę to możemy to KTG przenieść na 9. No to ja ok, rozłączyłam się i dzwonię do męża (który był we Wrocławiu, 350km ode mnie), że może to już, ale nawet jeśli to pierworódki przecież rodzą po 12 godzin, więc na pewno zdąży przyjechać ;-). Potem mnie jakaś taka energia natchnęła, poszłam dopakować do szpitalnej torby szlafrok i dokumenty, potem pod prysznic, umyłam włosy, umalowałam się, w międzyczasie zjadłam jednego m&msa i to był jedyny mój posiłek przed porodem. Aha, i razem ze skurczami (bo jak się domyślacie okazało się że to były skurcze), dostałam biegunki, organizm się oczyścił i potem nie musiałam korzystać z lewatywy.
Przed 9 przyjechał tato, pyta czy dalej mnie boli, mówię, że tak sporadycznie. Podczas jazdy spojrzał na mnie, chyba musiałam się akurat skrzywić, bo mówi - no skurcze masz Podpięli mnie pod KTG i kazali wciskać jakiś guzik, jak będę czuła ruchy dziecka. Trochę się zestrachałam, bo nie czułam ruchów, ale widocznie synek był już gotowy "do lotu" bo KTG wyszło śliczne no i oczywiście piękne regularne skurcze. Ordynator mnie zbadał, rozwarcie 4cm no i na porodówkę. Chwilka papierologii, dostałam koszulę, założyłam szlafrok, wzięłam butelkę z wodą w rękę i chodziłam. Zadzwoniłam do M. że to jednak już więc niech jedzie, niestety nie zdążył.... Chodziłam sobie do 11, potem już na sali kręciłam tyłkiem na piłce i plotkowałam z mamą i położną, bolało coraz bardziej ale ciągle były to bóle jak pierwszego dnia okresu, mocne ale da się żyć. Położna powiedziała, że poczuję jak już będę miała parte No i poczułam... Nie zdążyłam wskoczyć sobie do wanny a tak mnie kusiła, była z hydromasażem, ale zajrzał mój tato i mówi że kategorycznie nie, bo przecież ja zaraz urodzę. No i wtedy zaczęły się skurcze parte i wylądowałam już na łóżku, przebili mi pęcherz płodowy, bo wcześniej wody mi nie odeszły i ten czas nie należał do najmilszych, choć trwał 15 minut. Bolało najbardziej właśnie w krzyżu, czego się kompletnie nie spodziewałam! Ale bolało tylko, kiedy nie pozwalali mi przeć, bo jak parłam to było ok. Nie powiem, wysiłku trochę mnie to kosztowało, ale synek wyskoczył szybciutko, na bóle krzyżowe polecam silnego mężczyznę i naprawdę mocny masaż pleców Moja mama twierdzi, że krzyczałam, ale ja pamiętam tylko że krzyczałam ale na nią, bo za słabo masowała Niestety nacięli mi krocze, ale ze znieczuleniem, więc jak szyli to tylko lekko ciągnęło. I niestety zabrali mi synka szybciutko na mierzenie/mycie itp. Tym razem na pewno się na to nie zgodzę Aha, urodziłam o 12:30, więc jakieś 6h od pierwszych skurczy.
Co do okresu po porodzie, to nie było fajnie, ale też nie tragicznie. Jedyne co to ciągnęło mnie to krocze, i byłam bardzo osłabiona wysiłkiem, zemdlałam w toalecie, ale ja już mam taki organizm, że po pobraniu krwi mdleję;-) Leżałam z synkiem w szpitalu 5 dni, bo miał lekką żółtaczkę i chcieli go jeszcze potrzymać, dzięki temu mogłam nauczyć się karmić, bo niestety mały cyca nie chciał na początku, nie wiedział co z tym zrobić, nie umiał się przyssać, potem okazało się że to pewnie przez zbyt krótkie wędzidełko... Codziennie mierzyli mi temperaturę, krocza nie przypominam sobie żeby ktoś oglądał, dopiero po kilku tygodniach poszłam na oględziny blizny. Pamiętam, że miałam mały baby blues spowodowany niemożnością nakarmienia synka, właściwie gdyby karmienie przyszło mi łatwo pewnie wspominałabym całość naprawdę super, lekkie niedogodności ale poza tym - wspaniałe przeżycie. A tak... no cóż poród jak wspominałam lekki, połóg trochę gorzej, nietrzymanie moczu się przyplątało, krocze bolało... ale najgorzej z tym karmieniem... także mam nadzieję, że tym razem podołam. Krótkie wędzidełko jest dziedziczne po linii męskiej od strony męża, teraz będzie dziewczynka więc widzę promyczek nadziei ;-)
To był 38 tc, tego dnia byłam umówiona z tatą na KTG na godzinę 11 (tu małe wtrącenie - mój tato jest ginekologiem, rodziłam w małym miasteczku w biednym szpitalu ale przynajmniej wśród swoich ;-)). No i tego dnia obudziłam się o 6 rano i jakoś tak mnie brzuch bolał... tak trochę okresowo, ale bardzo delikatnie, potem poszłam siku, a tam wkładka czerwona, hmm... to ja za telefon do taty (niestety nikogo ze mną nie było, rodzice oboje na dyżurach akurat), pytam czy to może być od globulek, bo przez kilka ostatnich dni brałam globulki z antybiotykiem bo miałam stwierdzone GBS - on że możliwe, ale możliwe że zaczął mi się poród, więc jeśli chcę to możemy to KTG przenieść na 9. No to ja ok, rozłączyłam się i dzwonię do męża (który był we Wrocławiu, 350km ode mnie), że może to już, ale nawet jeśli to pierworódki przecież rodzą po 12 godzin, więc na pewno zdąży przyjechać ;-). Potem mnie jakaś taka energia natchnęła, poszłam dopakować do szpitalnej torby szlafrok i dokumenty, potem pod prysznic, umyłam włosy, umalowałam się, w międzyczasie zjadłam jednego m&msa i to był jedyny mój posiłek przed porodem. Aha, i razem ze skurczami (bo jak się domyślacie okazało się że to były skurcze), dostałam biegunki, organizm się oczyścił i potem nie musiałam korzystać z lewatywy.
Przed 9 przyjechał tato, pyta czy dalej mnie boli, mówię, że tak sporadycznie. Podczas jazdy spojrzał na mnie, chyba musiałam się akurat skrzywić, bo mówi - no skurcze masz Podpięli mnie pod KTG i kazali wciskać jakiś guzik, jak będę czuła ruchy dziecka. Trochę się zestrachałam, bo nie czułam ruchów, ale widocznie synek był już gotowy "do lotu" bo KTG wyszło śliczne no i oczywiście piękne regularne skurcze. Ordynator mnie zbadał, rozwarcie 4cm no i na porodówkę. Chwilka papierologii, dostałam koszulę, założyłam szlafrok, wzięłam butelkę z wodą w rękę i chodziłam. Zadzwoniłam do M. że to jednak już więc niech jedzie, niestety nie zdążył.... Chodziłam sobie do 11, potem już na sali kręciłam tyłkiem na piłce i plotkowałam z mamą i położną, bolało coraz bardziej ale ciągle były to bóle jak pierwszego dnia okresu, mocne ale da się żyć. Położna powiedziała, że poczuję jak już będę miała parte No i poczułam... Nie zdążyłam wskoczyć sobie do wanny a tak mnie kusiła, była z hydromasażem, ale zajrzał mój tato i mówi że kategorycznie nie, bo przecież ja zaraz urodzę. No i wtedy zaczęły się skurcze parte i wylądowałam już na łóżku, przebili mi pęcherz płodowy, bo wcześniej wody mi nie odeszły i ten czas nie należał do najmilszych, choć trwał 15 minut. Bolało najbardziej właśnie w krzyżu, czego się kompletnie nie spodziewałam! Ale bolało tylko, kiedy nie pozwalali mi przeć, bo jak parłam to było ok. Nie powiem, wysiłku trochę mnie to kosztowało, ale synek wyskoczył szybciutko, na bóle krzyżowe polecam silnego mężczyznę i naprawdę mocny masaż pleców Moja mama twierdzi, że krzyczałam, ale ja pamiętam tylko że krzyczałam ale na nią, bo za słabo masowała Niestety nacięli mi krocze, ale ze znieczuleniem, więc jak szyli to tylko lekko ciągnęło. I niestety zabrali mi synka szybciutko na mierzenie/mycie itp. Tym razem na pewno się na to nie zgodzę Aha, urodziłam o 12:30, więc jakieś 6h od pierwszych skurczy.
Co do okresu po porodzie, to nie było fajnie, ale też nie tragicznie. Jedyne co to ciągnęło mnie to krocze, i byłam bardzo osłabiona wysiłkiem, zemdlałam w toalecie, ale ja już mam taki organizm, że po pobraniu krwi mdleję;-) Leżałam z synkiem w szpitalu 5 dni, bo miał lekką żółtaczkę i chcieli go jeszcze potrzymać, dzięki temu mogłam nauczyć się karmić, bo niestety mały cyca nie chciał na początku, nie wiedział co z tym zrobić, nie umiał się przyssać, potem okazało się że to pewnie przez zbyt krótkie wędzidełko... Codziennie mierzyli mi temperaturę, krocza nie przypominam sobie żeby ktoś oglądał, dopiero po kilku tygodniach poszłam na oględziny blizny. Pamiętam, że miałam mały baby blues spowodowany niemożnością nakarmienia synka, właściwie gdyby karmienie przyszło mi łatwo pewnie wspominałabym całość naprawdę super, lekkie niedogodności ale poza tym - wspaniałe przeżycie. A tak... no cóż poród jak wspominałam lekki, połóg trochę gorzej, nietrzymanie moczu się przyplątało, krocze bolało... ale najgorzej z tym karmieniem... także mam nadzieję, że tym razem podołam. Krótkie wędzidełko jest dziedziczne po linii męskiej od strony męża, teraz będzie dziewczynka więc widzę promyczek nadziei ;-)