Hej dziewczyny
jestem tu nowa, postanowiłam napisać, bo może będzie mi lżej.
Ostatnie tygodnie były dla mnie katorgą. Moje cykle są długie, około 35 dni. Na początku maja zrobiłam sobie profilaktyczne badania krwi, prolaktyna wyszła mi podwyższona o 10 jednostek. Po tych badaniach coś mnie podkusiło i zrobiłam najczulszy test ciążowy, wynik blady, ale pozytywny. Dodam, że ostatnią miesiączkę miałam 8 kwietnia. Ten test był oczywiście zrobiony bardzo wcześnie, bo miałam jeszcze tydzień do ewentualnej kolejnej miesiączki, ale jednak miałam nadzieję, że się nie myli. Na drugi dzień zrobiłam kolejny, ale wyszedł już negatywny. Nie rozumiałam kompletnie o co chodzi, więc postanowiłam zaczekać. 14 maja zrobiłam kolejny test, bo okresu nadal nie miałam, test wyszedł pozytywny. Radość narastała i od razu pobiegłam do ginekologa. Niestety na usg nie było nic widać, jedynie lekko pogrubione endometrium, ale ginekolożka stwierdziła, ze to jest tuż przed okresem. Zleciła mi badanie FSH i LH i po tej podwyższonej prolaktynie stwierdziła hiperprolaktynemie. Nie byłam zadowolona z tej wizyty, była bardzo na szybko, lekarka niby miła, ale widać było, że się spieszyła, bo miała duże opóźnienie (wizyta z LuxMed)... wiec postanowiłam jednak iść do innego ginekologa prywatnie. Nowy ginekolog był bardzo zdziwiony moimi wynikami FSH i LH, bo były baaaardzo niskie, poniżej jakiejkolwiek normy. Ale powiedział, ze zostały zrobione w sumie w jakimś 39 dniu cyklu, wiec nie są do końca miarodajne. Powiedział tez, ze ta prolaktyna nie jest aż tak bardzo wysoka. I dodał coś, co dało mi ogromna nadzieje - ze nie wyklucza ciąży. Miałam zrobic betę, jeśli wyszłaby negatywna, to brać luteinę na wywołanie okresu i w pierwszych dniach cyklu zrobić zestaw badań hormonalnych, bo ginekolog podejrzewał u mnie PCOS (chociaż jajniki wcale nie wyglądają na policystyczne). Dzień po wizycie zaczęło się u mnie plamienie, myslalam ze to początek okresu, bo często tak mam, wiec nie jechałam już na betę. Ale plamienie trwało 4 dni i ustało. Było to bardzo dziwne, wiec jednak w sobotę zrobiłam betę i wyszła 545. Oczywiście już czuliśmy z mężem mega radość, ale tez zmartwienie tym plamieniem. Zadzwoniłam do tego ginekologa, a on wręcz mnie opieprzył, ze nie zrobiłam bety od razu jak mi mowil, tylko ze czekałam. Mowilam, ze miałam plamienie i byłam pewna, ze zaczyna mi się okres, wiec nie widziałam sensu robić betę, na co on nastraszył mnie ciąża pozamaciczna i zagrożeniem życia. Dramat. Zadzwoniłam do szpitala, gdzie pani ginekolog uspokoiła mnie i powiedziała, żebym najlepiej przyjechała w poniedziałek, bo przez weekend zostawią mnie tylko na obserwacji a tak czy tak betę kolejna zrobią w poniedziałek, żeby widzieć czy rośnie, czy spada. A przy takim poziomie jaki miałam w sobotę i tak nie zobaczy nic na usg. No i dzisiaj rano od razu pojawiłam się w szpitalu. Od rana znowu miałam lekko brązowe plamienie. Na usg nic, zrobili betę i już jest na poziomie 359... Rozpoznanie: ciąża biochemiczna, samoistne poronienie. Jestem załamana. Teraz muszę czekac na krwawienie, czując jeszcze te symptomy ciąży, które już zdążyły się pojawić. Myślałam, że jakoś to przejdę bez doła i płaczu, ale jak tylko weszłam do domu, to masakra...
Przepraszam za to dluuuugie wypracowanie i za chaos, ale jestem w ogromnych emocjach i czułam wielka potrzebę, żeby podzielić się z kimś, kto wie, co teraz przechodzę
boje się, ze jednak ze mną jest jakiś problem i będzie bardzo ciężko o zdrową ciążę