Przepraszam, że wczoraj się już nie odezwałam, miałam słaby internet.
Dziękuję Wam za wszystkie słowa wsparcia i otuchy.
Zacznę od początku:
jak juz pewnie wiecie,moja gin mnie nie przyjela,moglam sie umowic dopiero na 7 stycznia
pojechalam na SOR w Mrągowie (okolo 70 km od naszej wspanialej Maluś) i tam godzine czekalam az ktos sie mna zajmie
w koncu laskawie mnie "obsluzyli" i od razu dali skierowanie do szpitala. Szybko mnie zarejestrowali i na oddzial - lekarz wsadzil mi palucha,stwierdzil, ze macica jest powiekszona ale strasznie krwawi. Zrobil usg i tu najgorsze - powiedzial ze dla tej ciazy nie ma nadziei. Zarodek sie nie rozwijal. 18 grudnia Fasolka miala 4mm, a wczoraj ledwo 1,5mm. Placz,panika,dlaczego ja,jak to sie stalo? Dostalam leki,zeby spokojniej przyswoic ta informacje. Telefon do rodzicow,mojego Piotra - przyjechali biedaczki zaplakani i jakos razem sie troche uspokoilismy.
Lekarz powiedzial, ze bedziemy czekac az sama poronie,a jesli to by sie nie zdarzylo to chcieli mi podac leki wczesnoporonne,tak aby uniknac lyzeczkowania.
O godz. 00:30 obudzilam sie ze strasznymi bolami brzucha, dostalam 2 tabletki, ktore zwrocilam. Kolejny byl zastrzyk i o godz. 4:00 troche zasnelam. Przebudzilam sie po 5, wstalam, poszlam do toalety i poronilam (tak mi sie wydaje,poleciala duza kuleczka).
Czekam teraz na badania. Mam nadzieje,ze to juz bylo poronienie same z siebie,bez ingerencji innych. Dosc juz cierpienia.
Przepraszam,ze bez polskich znakow, pozniej to poprawie.