Postaram się to jakoś opisać.
Zostało mi wtedy 5 dni do terminu.
20 września, po nocnej imprezie u nas (urodziny szwagra) postanowiłam z mężem, że wysprzątamy chatę.. Zrobiłam dwa prania, posprzątałam, pozmywałam... Jeszcze się śmiałam do męża, że to oznaka, że niedługo będę rodzić, bo miałam tyle energii i zapału – tzw. syndrom szykowania gniazda. Po południu przyszła siostra i usmażyłyśmy racuchy, bo taką miałam zachciankę, nażarłam się nieziemsko…Wieczorkiem wykąpaliśmy się z mężem a wtedy w wodzie wypadł mi już czop. Z tego, co czytałam czop odpada nawet dwa tygodnie przed porodem także nawet mi przez myśl nie przeszło, że się zaczyna. Założyłam podpaskę, bo troszkę leciało i położyliśmy się przed telewizorem. Nagle chlust. „Wody mi odeszły” mówię do męża a on „ daj, chociaż BAR obejrzeć”… Była godzina przed 21.
A że torba była już od trzech tygodni spakowana, ubrałam się i pojechaliśmy do szpitala.
W szpitalu badanie – 2 cm rozwarcia i na porodówkę. A że na izbie przyjęć kazali podpisać papierek, że zgadzam się na wszelkie badania i co tam będą ze mną wyczyniać to musiałam robić, co mi każą. Najpierw godzinę leżałam i podłączyli mi ktg, później chodziłam, później znowu ktg i spacerki. W końcu zrobili mi lewatywę. Musiałam wytrzymać tak długo ile się da i na kibelek… Po tym poczułam się o wiele lżejsza, bo przez całą ciąże miałam zaparcia i byłam ociężała. Oczywiście było też golenie…
We wszystkim dzielnie towarzyszył mi mężuś.
O dwunastej w nocy już nie mogłam wytrzymać z bólu a miałam dopiero 5 cm rozwarcia i poprosiłam o coś przeciwbólowego. Dali mi zastrzyk. Jak się później okazało to na rozpulchnienie szyjki macicy. Po dwóch godzinach przyszła położna sprawdzić, jakie jest rozwarcie. Licząc, że na godzinę szyjka rozwiera się około 1 cm wyliczyłam, że do 7 rano będę jęczeć z bólu. A tu położna rozmasowała mi szyjkę na pełne rozwarcie. Bolało strasznie. Mąż mówił, że darłam się okropnie a ja tego po prostu nie pamiętam…, Ale gdy usłyszałam, że jest 10 cm. Było mi po prostu lżej.
Przyszedł lekarz i zaczęła się akcja porodowa.
Pierwsze parcie - nie umiałam oddychać i przeć. Mówili mi, co mam robić.
Drugie parcie – poszło lepiej i mąż mi powiedział, że było już główkę widać.
Trzecie parcie – puścili, bo słaby skurcz. No i po tym lekarz do mnie „jeszcze raz i będzie po wszystkim”. Mąż do mnie tak samo „ jeszcze jedno parcie i Gabinia będzie z nami „ a ja na to już taka zmęczona i zrezygnowana: „ A nie kłamiecie mnie???” Wszyscy w śmiech… W czasie skurczu położna powiedziała, że mnie natnie. Poczułam tylko lekkie pieczenie i faktycznie jedno parcie i dzidzia wyskoczyła…Była to godzina 2.35.
Od razu ją odśluzowano, powycierano i wrzeszczącą położyli mi na brzuchu. Leżała tak chyba ze trzy minuty. Później mąż przeciął pępowinę i zabrali małą do badania…
Czekali aż urodzę łożysko, a że to długo trwało to przewieźli mnie na salę operacyjną do szycia a przed siłą prawie wyciągnęli łożysko. Bardzo nie miło to wspominam…
A mężuś biedny nie wiedział, co ze sobą począć. Czy być ze mną czy iść do dziecka.
Ale najpiękniejsze było to, jak poszedł do pokoju gdzie Gaba była mierzona i ważona i jak zaczął do niej mówić to mała przestała płakać. A wiecie, dlaczego?? Bo bardzo dużo mówił do brzucha takim niskim basem i być może mała Go rozpoznała. Był w wniebowzięty.
Później jeszcze na godzinę przynieśli mi Gabcię i mąż siedział obok nas. Obydwoje zmęczeni ale szczęśliwi…
Później już położne wygoniły go ze szpitala bo była to chyba już 4 rano… a im też się chciało spać…
I tak to wyglądało.
Jak macie pytania to proszę, postaram się odpowiedzieć...
Ale się rozpisałam...