hej dziewczyny, jakos glupio mi sie tak bezposrednio do was zwracac, ale moja obecna sytuacja zaczyna mnie przerastac, a poniewaz nie mam z kim na ten temat porozmawiac, bo wszyscy sa przekonani, ze wszytsko u mnie ok, znalazlam ten topik i tak sie jakos zaczytalam.. nie powiem, jest to budujace na duchu, ze jest tak wiele samotnych kobiet, przechodzacych ciaze samotnie i wychowujace swoje malenstwa, naprawde, ten temat dal mi duzo do myslenia. a teraz wybaczcie, ale musze sie wyzalic, po prostu nie daje rady juz psychicznie bedac z tym problemem sama.
mam prawie 19 lat, mieszkam w niemczech u mojej mamy, ktora mnie wychowuje sama i ma zeledwie 36 lat, bo rowniez zaszla w ciaze bardzo wczesnie. chodze do liceum i niedlugo bede robic mature. mialam juz paru chlopakow, ale we wrzesniu poprzedniego roku zakochalam sie bardzo mocno w pewnym facecie, ktory ma 24 lata i dopiero co zjechal do niemiec, do pracy. wszytsko ukladalo sie przepieknie, kazda wolna chwile spedzalismy razem, pojechalismy na boze narodzenie razem do polski, gdzie mieszkalam u jego rodziny w gorach ktora rowniez bardzo cieplo mnie przyjela i polubila. tamte chwile wspominam teraz jak bajke. kiedy wrocilismy do niemiec, a ja do szkoly i on do pracy, zaczal spozniac mi sie okres. jak sie okazalo, pomimo brania tabletek anty(ale szczerze przyznam sie, ze zdarzalo mi sie zapomniec wiec jest to moja wlasna wina) zaszlam w ciaze i w styczniu byl to 9 tydzien. zaczelo sie koszmarnie, bo nie wiedzialam, jak sobie poradze ze szkola, termin dali mi na 11 sierpnia i spytali, czy zdecyduje sie na aborcje czy nie, bo w niemczech jest to legalne do 11 tygodnia ciazy. o dziwo, moj chlopak ucieszyl sie szczerze. zapewnial mnie, ze sobie poradzimy, on bedzie zapieprzal do pracy, a ja bede sie uczyc zeby zdac ten rok, a nastepny ma przyjechac moja babcia i jego mama i pomagac mi przy dziecku, kiedy ja bede w szkole, poneiwaz szkoda by bylo stracic ostatni rok nauki z matura. nie bylam o tym przekonana, ze sobie poradze, ale zawsze warto sprobowac, po zatym aborcja nie wchodzi u mnie w rachube ze wgledow etycznych. zostalam otoczona pomoca ze wszytskich mozliwych stron. nie bylo latwo, moja mama i dziadkowie ciezko to przeszli, ale w koncu wszyscy zaczeli sie cieszyc i wyczekiwac wnuka i prawnuka. najwiecej sily dawalo mi jednak wsparcie ze strony mojego chlopaka, ktory kupil mi przepiekny pierscionek zareczynowy i godzinami wybieral ze mna imie dla synka. umowilam sie z moja mama, ze z nami zamieszka. zrobil sam na wlasna reke remont, kiedy otrzymywal wyplate dawal mi zebym miala uzbierane na dziecko i rozne potrzebne akcesoria typu lozeczko, wozek itp. naprawde zaczynalam sie cieszyc tym wszytskim i nie moglam sie doczekac, kiedy pojawi sie dzidzius, ktoremu na imie chcielismy dac radoslaw. i nagle, po paru miesiacach mieszkania razem, budzenia sie przy sobie i wspolnych kolacji i niedzielnych obiadow zaczelo sie cos psuc. ja dalej chodzilam do szkoly, on do pracy, zaczela jednak targac nim tokstyczna zazdrosc, wrecz chorobliwa. pamietam w maju tego roku bylismy na takim duzym wesolym miasteczku gdzie spotkalam mojego znajomego z ktorym przywitalam sie dosc cieplo. doprowadzilo to niemal do tego, ze sie rozstalismy, bo on zaczal mnie niemilosniernie wyzywac od najgorszych. potem zaczela sie kontrola. na naszej klasie musialam wykasowac wszystkich chlopakow i zostawic same dziewczyny. rzadal ode mnie hasla na moje konto i starannie je kontrolowal, mimo ze sam mial wsrod znajomych dziewczyny. jakims swoim chorym sledztwem doszedl do mojego bylego chlopaka, ktory wciaz sie bardzo o mnie martwil i zaczal go wyzywac i sie na nim znecac piszac mu grozby. wybuchlam, bo przestalo mnie to wszystko bawic, cala ta kontrola i durne bawienie sie w detektywa na portalu dla gowniarzy. skonczylo sie prawie wyprowadzka jego, poniewaz on stwierdzil, ze ja bronie jakis gosci i mam w planie sie z nim rozejsc. a mi sie akurat zaczynal ostatni trymestr. byly straszne lzy, blagania, czulam sie ponizona, ze musze sie go prosic, zeby zostal, mimo ze nie bylo w tym wogole mojej winy, ale za bardzo go kochalam, pozatym nie chcialam, zeby to sie rozlecialo. pamietalam przeciez caly czas, jak bardzo cieszy sie na to dziecko. nie wspomne rowniez o mojej rodzinie, ktora przyjelaby to strasznie i widziala we mnie ostatnia ofiare losu, czego bym nie zniosla, bo nie znosze litosci. tym sposobem on zostal i jakos sie wszytsko uspokoilo, choc moja mama byla swiadkiem tej sceny i od tamtej pory stosunek do niego bardzo sie u niej oziebil. byl spokoj przez kolejny miesiac, ja sie uczylam i zdalam do nastepnej klasy. mialam szczescie, ze do 9 miesiaca brzuszka prawie wogole nie bylo widac i mimo, ze wszyscy wiedzieli w szkole o mojej ciazy, nikt nie przypatrywal mi sie dziwnie. mimo, ze wszytsko zdawalo sie byc sielankowe, codziennosc zaczela przeradzac sie w horror przeplatany z idylla. moj chlopak zrobil sie coraz bardziej leniwy, oczywiscie pracowal, ale gdy zdarzylo mu sie pare dni wolnego, nie pomagal mi w domu, tylko wychodzil do kumpli, czego nigdy wczesniej nie robil, albo robil tylko ze mna. bylo pelno rzeczy do zrobienia typu zmontowanie tego czy tamtego, zawsze moja mama musiala go popedzac do pracy, mimo ze on mieszkal u nas za darmo i nie placil za mieszkanie nic. zrobil sie pewny siebie w nie swoim domu i nie zwazal na to, ze moja ciaza jest coraz bardziej zaawansowana i nalezy mi sie pomoc w codziennych obowiazkach. sklamalabym, gdybym powiedziala ze bylo tak zawsze. zdarzaly sie rowniez dni, kiedy pomagal, ale robil to z mina czlowieka, ktory STRASZNIE sie poswieca, a ja i moja mama powinnismy mu wiwatowac za to. do tego doszly coraz czestsze wypady wieczorami. najpierw sie mnie prosil czy moze wyjsc a ja dla swietego spokoju pozwalalam mu, choc widzialam krytyczny wzrok mojej mamy, bo jego zadaniem bylo w 8 miesiacu ciazy siedziec ze mna, a nie z kumplami. potem przestal sie juz pytac. dzwonil, mowil ze bedzie pozniej i wylaczal komorke. moja mama czesto chodzi spac do swojego chlopaka, wiec bylam sama w domu a kiedy pytala sie mnie, czy on gdzies wyszedl, klamalam, ze sie kapie albo ze spi. bronilam go i krylam, nie chcialam, zeby widziala, ze jest coraz gorzej. oczywiscie, jesli chodzi o dziecko to w dalszym ciagu sie cieszyl, tylko nie wiem, czy nie widzial, ze zaczyna mnie coraz mniej szanowac. bo do tego wszystkiego doszly nagle darcie sie na mnie. i to nie nerwowe rozmowy, tylko po prostu krzyk na mnie i przeklenstwa. nie dalu sie mu wytlumaczyc, ze nie powinien, bo ja jestem w 9 miesiacu ciazy i nosze jego dziecko. po prostu, gdy sie zdenerwowal, zaczynal wrzeszczec, a nastepnie robic mi wyrzuty sumienia, ze to MOJA WINA ZE ON SIE MUSI TAK DENERWOWAC, bo to ja jestem dociekliwa i ciagle pytam sie gdzie wychodzi i kiedy wroci. I JEST TO TAKZE MOJA WINA, ZE NASZ ZWIAZEK SIE ROZPADA, BO STALAM SIE NIE DO ZNIESIENIA. wybaczcie ze pisze duzymi literami, ale taki krzyk nei da sie innaczej wyrazic.