Dziewczyny - padam na twarz. Moja mała zołza od 19tej była nie do zniesienia. Przyszła do mnie koleżanka i jakoś wspólnymi siłami przetrzymałyśmy Zosię do 20:30, żebym mogła ją wykąpać. I tak od 21 do 21:45 zjadła z obu cyców, ale dalej głodna, więc zrobiłam 130 ml MM. Zjadła 120 ml, odbiła pięknie i... oczy jak 5 złotych. Jesuuuuuuuuuuu zero chęci spania. Położyłam do łóżeczka, zgasiłam światło z nadzieją, że uśnie sama (tak jak chyba większość Waszych dzieciaczków), ale gdzie tam. Po 5 min zaczęła się drzeć, zaświeciłam małą lampkę i do niej podeszłam. Nic nie mówiłam, myślę sobie, że posiedzę przy niej, może zaśnie, zaczęła się drzeć, dawałam smoka (TT i Canpol) chwile ciumkała i wypluwała. W pewnym momencie tak się zaczęła drzeć, że aż dławiła się swoją ślinką. Wytrzymałam od 22:10 do 22:50. Cały ten czas krzyk. Wzięłam ją do wózka i woziłam, o 23:00 zasnęła i przełożyłam ją do jej wyrka.
Dobrze, że w końcu się uśpiła nie na rękach, bo jestem już słaba i nie mam siły jej nosić, ale boję się, że z tym wózkiem to też tak z deszczu pod rynnę, że to kolejny zły nawyk będzie.
Acha... jednak laktacja jest w głowie. Dzięki całej akcji z tatą Zosi (od 3 dni do córki nie raczył przyjść) z moim pokarmem coś się stało. Muszę małą dokarmiać. Jest mi strasznie smutno, bo przez takiego du*ka nie mogę dalej karmić tylko piersią a udawało mi się 2 i pół miesiąca.
Przepraszam, że znowu tylko o sobie i że się żalę, ale nie mam komu się nawet wypłakać. Tacie nie mogę, bo nie zrozumie ma 65 lat... Przyjaciele się na mnie już wypięli w ciąży (btw dziś wszyscy bawią się w JazzRockCafe w Krk), do nas nawet nie zaglądają. Ehhh coraz mniej mm radości z życia, tylko Zosieńka pozwala mi wstać rano i funkcjonować. Szkoda, że nawet nie potrafię się w pełni cieszyć macierzyństwem.