reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Poznajmy się

Przyszłam tutaj sie przywitać.
Wiadomo co mnie sprowadza :(
7.01.11 Miałam indukcje poronienia i zabieg łyżeczkowania. Martwa ciąża. 12tydzień z OM.
Staram się oswoić, pogodzić, odnaleźć...
Witam, wspieram i liczę na wsparcie :)


EDIT przez Lilijanna: Poprawiłam tą datę :)
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:
reklama
Imie: Joanna
Wiek: ur 1979r
Nasze dziecko: Aniołek
[*] Wojtuś - 14.01.11 (17tc)
Miejsce zamieszkania: Żory
Praca: pracownik administracji samorządowej
Mąż: Daniel

Małżeństwem jesteśmy 4,5 roku. Właściwie od początku głośno i wyraźnie mówiliśmy, że nie chcemy mieć dzieci. Przerażała nas odpowiedzialność za drugiego człowieka i paraliżował strach czy damy sobie radę jako Rodzice.
Kiedy w październiku zeszłego roku okazało się, że jestem w ciąży, zamiast radości pojawił się strach. I co teraz będzie - myślałam, jak my sobie z tym wszystkim poradzimy. Na domiar złego cały czas wymotywałam, miałam nudności, byłam wycieńczona.
Co prawda w miarę upływu czas, kiełkowało we mnie nowe, nieznane mi dotąd, uczucie. Zaczynałam odkrywać, że pomimo ogromnego strachu, rodzi się we mnie ... miłość. Inna niż do Męża. Taka bardzo intymna, silna, "prawdziwa". Z każdym dniem akceptowałam i kochałam moją małą Cytrynkę coraz bardziej. Czytałam bajeczki, słuchaliśmy muzyczki relaksacyjnej, "gilgotałam" Dzidziusia. Było fantastycznie... niestety do czasu.
Kiedy 07.01. szłam do lekarza nie spodziewałam się usłyszeć niczego złego - co prawda nie przytyłam w ciąży, ale nie martwiłam się tym - 4 miesiące wymiotuję, więc to chyba normalne...
W trakcie badania USG lekarz zapytał czy jest ze mną mąż, gdyż mamy poważny problem i chciałby z nim pogadać. Niestety byłam sama, więc dowiedziałam się, że Dzidziuś ma za duże serduszko w stosunku do ogólnej swojej masy, a ponadto mam małowodzie (brak dodatkowych kilogramów u mnie), co sugeruje brak nerek u Maleństwa. Lekarz od razu umówił mnie na konsultacje u innego specjalisty i w tym samym dniu potwierdzona została agenezja nerek.

Nie muszę nikomu mówić jak się czułam i przez co przechodziłam. Lekarze powiedzieli, że bez nerek nie można żyć, więc właściwie nie czekałam na cud. Chciałam, aby moje Maleństwo ostatnie dni spędziło "bez stresów", więc robiłam wszystko aby wewnętrznie się uspokoić.
We wtorek miałam umówione badanie tzw. echo serca, aby stwierdzić na ile Dzidziuś daje sobie radę z ww. wadą. Niestety podczas badania wyszło, że serduszko już nie bije. W środę dostałam się do szpitala, gdzie po ogromnej dawce lekarstw, 14.01. urodziłam naszego Wojtusia.

Nie wiem jakbym przeszła przez to wszystko, gdyby nie Mąż. Jest dla mnie ogromnym wsparciem.
Dzięki Niemu mam świadomość, że damy radę i że wszystko co dobre dopiero przed nami.
 
To i ja się przedstawię i opowiem w skrócie co mnie tu sprowadza.

Jestem Marta, Mam 29lat, z moim ukochanym jesteśmy ze sobą 10lat.

Mój partner (2 lata starszy ode mnie), nie specjalnie chciał mieć dziecko, ale wiadomo że z naturą kobiety się nie dyskutuje,więc rok temu w sylwestra mi oświadczył, że nie będziemy się już zabezpieczać i ze w tym roku postaramy się o dzidziusia. Oczywiście tak się zajarałam i nie mogłam się doczekać, że wszystko mi się zblokowało. Podniosła mi się prolaktyna, przestałam mieć owulkę jak się potem okazało. Przez 3 miesiące się podleczyłam, i teoretycznie wszystko wróciło do normy w kwietniu. tyle, że mój ukochany się jakoś zablokował, że on chyba jednak nie jest jeszcze gotowy itd. Więc jakoś minęły miesiące letnie, bez efektów, ale też można powiedzieć bez specjalnych starań. No i kiedy się oboje w październiku wyluzowaliśmy, przestaliśmy w ogóle o tym rozmawiać, ja przestałam naciskać, on przestał się opierać - nie dostałam okresu. Najpierw testy nie wychodziły, następnie pokazały się 2 kreski. Strach, trochę szok, ale i wielka radość. Plany na lato (kiedy będzie poród), plany na urlop macierzyński.Wszystko super. USG w 6 tygodniu potwierdziło prawidłowo rozwijający się zarodek, i bijące serduszko. Nie miałam żadnych problemów, dostałam duphaston ale to bardziej zapobiegawczo bo przed ciążą były drobne niedobory progesteronu. Ale poza mdłościami, ciąża książkowa.

Pierwszego dnia po świętach miałam USG 12 tc, na badanie przezierności itd. Płód był jeszcze o tydzień za mały (43mm) żeby zmierzyć wszystkie parametry i wszystko zbadać, ale lekarka była już bardzo zaniepokojona tym co zobaczyła. Duży obrzęk wokół karku. Kazała powtórzyć badania USG za tydzień, na lepszym sprzęcie i u specjalisty.

Po tygodniu wszystko się potwierdziło. Obrzęk karku był ogromny. Płód był ogolnie mocno zniekształcony, i serce też wykazywało jakieś nieprawidłowości. Podejrzewali albo zespół Turnera albo wadę serca. Skierowali mnie na amniopunkcję oraz badanie echo serca. To miało się odbyć za kolejny tydzień (w 14tc), bo wcześniej się nie robi.
Pojechałam na amniopunkcję i po włączeniu USG okazało się że serce już nie bije, że płód jest martwy. Więc echo serca już mi nie wykonano. Pobrano natomiast biopsję kosmówki (zabieg bardziej niebezpieczny dla dziecka niż amniopunkcja, ale w tym przypadku zagrożenie poronienia nie miało już znaczenia). Następnego dnia miałam wywoływanie skurczów i krwawienia oraz zabieg. To było 13.01.2011r.

No to by było na tyle. Oczywiście czekam na wyniki badań, będę robić kolejne (wszystkie możliwe), i chcę jak najszybciej będzie to możliwe zajść ponownie w ciążę.

Pozdrawiam Was Wszystkie
 
Imie: Joanna
Wiek: ur 1977r
Moj Aniolek:
[*]16.10.2007r
Miejsce zamieszkania:Calgary
Praca: obecnie jestem w domu
Mąż: Michal

Stracilam mojego Aniolka w 10tc....bylo ciezko....dzis jestem mama 7 miesiecznego Jasia...strasznie sie balam przy tej drugiej ciazy , bo podobnie jak wpierszej ok. 6 tygodnia zaczely sie plamienia...jednak wszystko sie uspokoilo az do 8miesiaca , gdy mialam bardzo wysokie cisnienie i znow strach , ze moge stracic synka...jednak lekarze zareagowali bardzo szybko, ciaze rozwiazano po nieudanej probie wywolania porodu( nie bylo wogole rozwarcia) , gdzie malenstwu zaczelo przy kazdym moim skurczu zwalniac serduszko, zrobiono cesarke, Jas byl malenki mial 42cm i 2100g( przestal rosnac , bo przez wysokie cisnienie,lozysko przestalo dostarczaj wystarczajaco pokarmu, na szczescie lekarze w pore sie zorientowali)....dzis jestem mama slicznego malca...jednak pamietam....i zawsze bede pamietac....mojego pierwszego Aniolka....lacze sie w bolu...
 
Imię: Nina
Wiek: ur 1985
Mój Aniołek: Amelka 33tc {*}
Miejsce zamieszkania:Skarżysko
Praca: Doradca klienta
Mąż: Hubert

Z Hubertem jesteśmy parą od ponad 10lat. Od 19.09.2009roku jesteśmy małżeństwem. Kocham tego mojego wariata i teraz ta miłość trzyma mnie przy życiu... Od kiedy pamiętam o wszystko musiałam walczyć... i mimo walki i łez walczyłam dzielnie... dzięki temu dzisiaj mam piękne mieszkanie, wspaniałego męża, dobra pracę...i Aniołka... Nigdy nie myślałam, że o sprawę tak oczywistą jak macierzyństwo będę musiała toczyć największy bój... W marcu 2009r odstawiłam pigułki i przestaliśmy uważać... oboje chcieliśmy dzidziusia, byliśmy gotowi: razem mieszkamy od 2007r, oboje pracujemy, a ślub zawsze można przyśpieszyć... I tak nasze starania trwały do czerwca 2010. Wiecie przez co przechodzi kobieta, która co miesiąc ma nadzieję, że @ nie przyjdzie, że tym razem wszystkie objawy są prawdziwe, że się udało... Przeszłam przez monitoringi, badania hormonów dwa razy w miesiącu, drożność jajowodów... w maju 2010r trafiłam do poradni leczenia niepłodności, tam usłyszałam, że z takim progesteronem to ja w ciążę nie zajdę...jak bardzo lekarz się mylił okazało się 23.06.2010- najpiękniejszy prezent na Dzień Ojca... W środę zrobiłam test, w niedzielę plamiłam, od poniedziałku byłam już na L4. Plamienia powtarzały się 3 razy zawsze w weekend, na szczęście maluszkowi nic nie było... Kruszynka była mniejsza o około tydz w porównaniu do OM. Od 7 do ok 18tc wymiotowałam po kilkanaście razy dziennie, od 18 do 22tc wymiotowałam zawsze rano... W 22tc byliśmy na USG połówkowym wszystko było pięknie, potwierdziliśmy płeć-Dziewczynka, mąż w siódmym niebie-marzył o córeczce tatusia:) Amelka wg USG była o 2 tyg mniejsza niż wg OM. Ale poza tym rozwijała się prawidłowo. Wody płodowe w normie, łożysko 0st dojrzałości, pępowina ok. Wszystko OK. Ruchy czułam od 18tc. Raz mocniej raz słabiej ale czułam. W 27tc wylądowałam w szpitalu z podejrzeniem cukrzycy. Badania,badania, badania...wg lekarzy wszystko z Niunią było ok. Ja miałam postawioną diagnozę: Cukrzyca insulinoniezależna, zalecenia spoczynkowy tryb życia, ograniczenie węglowodanów, badanie cukru raz dziennie. Ja odpoczywałam dużo, cukier badałam po każdym posiłku, trzymałam dietę cukrzycową. Przyszły tak wyczekane święta... 2 dnia dopadło mnie przeziębienie. Leczyłam je czosnkiem, syrropem dla kobiet w ciąży, tantum verde, apapem(raz podskoczyła temp do 38C, za zgodą lekarza brałam apap przez jeden dzień i noc co 6 godz. ) W środę 29.12 byłam na wizycie, weszła ze mną moja przyjaciółka- Hubert czekał w poczekalni, powiedział, że nie będzie wchodził bo za 3 tyg i tak zobaczy to samo więc niech Ola wejdzie. Po przeziębieniu praktycznie został tylko katar. Malutką oglądałyśmy długo. Chciałyśmy mieć pewność, że po przeziębieniu wszystko jest ok. Było ok. Widziałam jak Amelka łykała wody płodowe, jak pchała kciuka do buzi, jak dostała czkawki. Termin wg USG 12.03, wg OM 28.02. Ale tak było w sumie od samego początku ciąży więc nie budziło to żadnych obaw. Po tym badaniu nareszcie uwierzyłam, że będzie dobrze, że już niedługo będziemy tulić Amelkę... Nawet nie podejrzewałam, że tak szybko.... reszta opowieści to kopia z tematu " Pożegnania"- nie jestem w stanie opisać tego jeszcze raz....Wieczorem mąż pojechał do pracy... czułam jak Amelka wtula się w przyłożoną do brzuszka dłoń, byłam taka szczęśliwa, miłość przepełniała całe moje serce...
04.01 obudziłam się ok 9, położyłam się na plecach i czekałam na codzienne wygłupy, cisza... zaczepiałam, przykładałam dłoń...cisza... zamiast paniki spokój obudziłam męża, zadzwoniłam do lekarki, że będziemy za 15 min w szpitalu bo nie czuję ruchów... poszliśmy od razu na patologię ciąży, tam położna zbadała tętno... przyłożyła głowicę i mówi " słyszy Pani jest tętno, maleńka spała" ale ja wiem swoje wiem, że Amelka śpi i już nigdy się nie obudzi... lekarka zabiera mnie na USG, patrzy i patrzy w ten monitor szuka... widziałyśmy się 5 dni wcześniej wszystko było wzorowo...kiwa głową, przychodzi inna lekarka i padają słowa " nie ma"... lekarka każe poprosić męża... wchodzi na salę i już wie... dzwonię do mamy mówię"mamuś nie ma Amelki, moje serduszko umarło"... pytam DLACZEGO...ale nie uzyskuje odpowiedzi... dostajemy oddzielną salę, jeszcze badanie ginekologiczne, jest mi wszystko jedno... okazuje się, ze rozwarcie jest na 1cm dostaję leki na przyśpieszenie rozwarcia jest godz 15:00... jeszcze relanium... mam po nim usnąć... nie usypiam... płaczę, krzyczę, dotykam brzucha... czekam i znowu cisza...
17:00 kolejne badanie... rozwarcie na 1,5 cm kolejna dawka leku... płaczę mówię, że nie chcę, lekarka mówi, że im szybciej urodzę tym lepiej...chodzi o moje życie... pierwsza myśl- jakie życie?! nie chcę żyć!! po chwili przed oczami mam obraz męża i myślę chcę żyć... mam dla kogo...
mama jedzie do domu, gotuje dla nas zupę, żebym miała siłę, cały czas powtarza jak bardzo mnie kocha, jak bardzo jest ze mnie dumna, że dam radę... zostajemy sami... leżymy... rozmawiamy głaszczemy brzuch... mówimy, że damy radę... zaczynamy spacerować...kiedy idziemy korytarzem rozmowy na salach milką, dziewczyny trzymają się za brzuchy i patrzą na nas jak na trędowatych... rozumiem...boja się... i dziękują Bogu, że to nie ich iskierka zgasła...
przyjeżdża mama z moją chrzestną, płacz zalewa mi oczy... serce pęka, świadomość, że muszę walczyć żeby urodzić, bo przecież chcę żyć... prysznic... skurcze co 3 min, trwają 3 min... mąż jest przerażony ale cały czas przy mnie...
22:00 przychodzi lekarka kolejne badanie, jest postęp... i znowu prysznic i spacer po sali... już nie chcę iść korytarzem...
około 24 mama z ciocią jadą do domu, lekarka twierdzi, że i tak nie urodzę do czwartku(to był wtorek)... obiecują, że będą z samego rana...
skurcze nadal są silne...około 1 kolejne badanie jest około 2cm... lekarka każe podać mi dolargen.. mówi, że skurcze się wyciszą, że muszę się przespać... bo potrzebuję siły...proszę ją, żeby była przy mnie przy porodzie, przecież przez półtora roku razem z nami walczyła o ciążę, przez wszystkie miesiące prowadziła ciążę...nic nie odpowiedziała na moje błagania...podała ten zastrzyk... wróciłam na salę zapłakana, roztrzęsiona, położyłam się do łóżka wtuliłam w męża on tulił mnie i nucił cichutko do ucha, szeptał jak bardzo mnie kocha, że jest przy mnie, że damy radę...usnęłam... ale zrywałam się co chwilę, skurcze ucichły...
05.01- około 6 wpadłam w szał, płakałam na cały głos, pytałam dlaczego... nadal czekałam a cud, że może jednak, że może Amelka żyje... dawka relanium... i znowu czuje się jak w amoku... jak w koszmarze...
8:00- obchód, moja lekarka zabiera mnie na badanie, nadal 2cm ale szyjka już zgładzona... decyzja o podaniu oksytocyny... i tyle widziałam moją lekarkę, kobietę której ufałam, której oddałam swoje zdrowie i życie...
9:00 przenieśli nas na inna salę, większą jaśniejszą położne mówią, że bardziej przyjazną...przyjeżdża mama z ciocią, mąż jedzie do domu wykąpać się, przebrać...
10:30 robimy zapis skurczy- cisza... lekarka(człowiek o złotym sercu) która poznałam dopiero w szpitalu robi mi badanie- rozwarcie na 3cm...
11:20 wracam na salę położna mówi jeszcze tylko kilka godzin i będzie po wszystkim...proszę lekarkę, żeby coś zrobiła, że psychicznie nie daje już rady... zwiększa szybkość kapania kroplówki... 11:30 pęka pęcherz płodowy, odchodzą wody, mama słabnie ciocia idzie ze mną na porodówkę, badanie 3,5 cm... jeszcze długa droga przed panią- mówi położna... ból staje się nie do wytrzymania...lekarz nie reaguje na moja prośbę o leki przeciwbólowe... przychodzi lekarka która obiecała przy mnie być... bada mówi już jest 7cm... wychodzi po wodę dla mnie... czuję że muszę przeć... ciocia woła pana dr który mówi że przecież przed chwilką byłam badana, że jeszcze nie pora, ale łaskawie mnie bada i mówi że jest pełne rozwarcie... dwa parte i jest Amelka...godz 11:50 waga 1500g, 45 cm... czekam na krzyk...na płacz... i znowu ta potworna cisza... dostałam moja maleńka na ręce...przytuliłam mój skarb do serca...tak doskonale pasowała do moich ramion... wyglądała jakby spała... lekarka głaszcze mnie po głowie... i mówi urodziła pani aniołka... Amelka była idealna...piękna i taka malutka... nie była owinięta pępowiną... nie było też pętli na pępowinie... tylko Bóg wie co się stało...wycałowałam moją córeczkę...nosek...czółko...paluszki... wszyscy płakali... byłam zaskoczona, jak wszyscy z szacunkiem odnosili się do mojej córeczki... moja mama płakała...i to ona wzięła ode mnie Amelcię i nie odstępowała jej na krok...przyjechał Hubert zapłakany... załamany...przepraszał, że nie zdążył, że nie było go przy mnie... po dwóch godz poszliśmy razem pożegnać maleńką, wtedy po raz pierwszy widziałam jak Hubertowi pękło serce, na moich oczach jego serce rozsypało się na milion kawałeczków...i zabrał ją patolog... później mam lukę w pamięci... ból serca był tak ogromny, że nie jestem w stanie go opisać...
sekcja nie wykazała wad rozwojowych... nie wiemy czemu Amelka odeszła... czemu zamiast w moich ramionach jest w ramionach Boga?!
07.01 o godz 14:00 pożegnaliśmy Nasz skarb... Żyję dzięki mojemu ukochanemu mężczyźnie, On daje mi siłę …. Pozostaje pytanie dlaczego?!! Przecież tak czekaliśmy, tak bardzo ją kochamy… Tęsknię… Kocham…
Jutro miną 2m-ce od śmierci Amelki, a ja nie umiem się z tym pogodzić... Tak strasznie za nią tęsknię tak bardzo, że serce pęka... nic nie przynosi ukojenia...
Przepraszam, że tak bardzo się rozpisałam...
 
Ja podobnie jak wiele z Was zaczęłam trochę od dziwnej strony, co też prędko nadrabiam.
Imię: Ola
Wiek: ur 1981
Moje Aniołki: Dareczek 19/07/2007 (*), Karolinka 4/02/2011 (*)
Miejsce zamieszkania: Olsztyn
Praca: ciężko w skrócie to opisać, generalnie bankowość
Mąż: Marcin

Pierwszego Aniołka straciliśmy niespełna 4 lata temu. W dniu w którym urodziła moja koleżanka z pracy, dowiedziałam się że jestem w ciąży, naszej radości nie było końca. Po powrocie mężusia z pracy przywitałam go słowami: "cześć Tatuś". M. o mało nie udusił mnie ze szczęścia. Niespełna tydzień później poszłam do poleconej lekarki, która potwierdziła, że maleństwo rośnie pod moim serduszkiem. Czułam się ok., więc normalnie pracowałam. Podczas pierwszego wywiadu określiłam oczywiście wszystkie choroby jakie występują w mojej rodzinie oraz w rodzinie męża. Mąż powinien mieć jeszcze 2 siostry, jedna urodziła się martwa, druga żyła tylko dobę. Ponadto w linii żeńskiej, aż do prababci występuje u nas Hashimoto z niedoczynnością tarczycy. Lekarka zbytnio nie zwróciła na to uwagi tylko kazała przyjść z dwa tygodnie w celu potwierdzenia ciąży żywej. Tuż przed wizytą pojawiły się brunatne plamienia, co również zostało zbagatelizowane. Wtedy nie wiedziałam że coś może być nie tak, poza tym ciąża rozwijała się prawidłowo. Dostałam duphaston i dwa tygodnie zwolnienia. Miałam mdłości, mogłam jeść jedynie bułkę z masłem i sałatą, ale to normalne. Po dwóch tygodniach na kontroli usłyszałam coś dziwnego: nie ma sensu, żeby siedziała pani nadal w domu, może pni wrócić do pracy, tylko niech pani pamięta o kontroli w 12 tygodniu, bo to jest ostatni moment do medycznego przerwania ciąży. Trochę mnie to zaniepokoiło, więc wzięłam sprawy w swoje ręce i po zrobieniu wyników wybrałam się do endokrynologa. Wynik był nieco ponad normę, więc za bardzo nikt na to uwagi nie zwrócił, aczkolwiek pani doktor była mocno zdziwiona, że nie jestem na zwolnieniu. To był 11 tydzień. W dwunastym tygodniu zgodnie z prikazem poszłam na kontrolne usg, byłam pełna radości i nawet przez myśl mi nie przeszło że mogłoby być coś nie tak. Wizyta odbyła się u innego lekarza, ponieważ moja pani doktor wyjechała na urlop. Tuż przed wizytą, w poczekalni ogarnął mnie dziwny niepokój. To była nasza 8 rocznica od kiedy byliśmy razem. Mój Ukochany był tam ze mną. Na badaniu gin było wszystko ok. Horror zaczął się na usg. Zobaczyłam małą istotkę, główka, rączki, nóżki nie do końca były widoczne, a rączki dziwnie rozłożone. Niestety dziecko się nie ruszało. Myślałam że śpi. Lekarz zaczął naciskać mi na brzuch próbując sprowokować reakcję, ale nic to nie pomogło, nasze maleństwo już nie żyło, wg usg serduszko przestało bić po 9tc i 4 dniach. Po analizie wcześniejszych zdjęć okazało się że przyczynąplamień był całkiem spory krwiak. tego też pani doktor nie zauważyła... Wyleciałam z gabinetu jak oparzona, o mało nie rozwaliłam drzwi. Mój mąż wybiegł za mną. Poszliśmy od razu do szpitala i następnego dnia miałam zabieg. W szpitalu to był koszmar. Położyli mnie po zabiegu z jednym podkładem, strasznie krwawiłam. Kiedy się już ocknęłam i poprosiłam o zmianę prześcieradła, powiedzieli, że nie ma czystych i tak prawie całą dobę leżałam we krwi. Następnego dnia usg, tabletki i do domu. Z domu zadzwoniłam do lekarza, bo nikt mi nie powiedział jak mam brać te leki, a chodziłam po nich jak kowboj, wszystkie ścięgna miałam naciągnięte. To był piątek 20.07.07. Lekarz kazał mi przyjść na kontrolę w poniedziałek. Poszłam z koleżanką. Na usg okazało się, że zostawili mi łożysko, lekarz był załamany.. Powiedział, że na drugi zabieg mnie nie wyśle, jak dobrze pójdzie to w czasie miesiączki wszystko się oczyści. Tak też się stało.
Potem zmieniłam pracę, a jak dostałam już umowę na stałe, zaczęliśmy starania. W międzyczasie odstawiłam tabletki na tarczycę, bo im więcej ich brałam, tym było gorzej. Po pół roku starań nic się nie działo, a poprzednio zaskoczyłam już w trzecim cyklu, więc było to podejrzane. Koleżanki poleciły mi super ginekologa, który po moim opisie wcześniejszych wydarzeń nawet mnie nie zbadał i powiedział, że on tu żadnych problemów póki co nie widzi, jak minie rok i dalej nie będzie się nic działo to wtedy zobaczymy. Cudem wydębiłam skierowanie na usg, które wykazało, że najprawdopodobniej tarczyca robi jakieś czystki w moim organizmie. Zmieniłam endokrynologa i do tego „super lekarza” też już nie zawitałam. Wróciłam do tego który stwierdził martwą ciążę. Tarczyca byław opłakanym stanie, była o połowę mniejsza niż powinna, wyżarta przez mój układ autoimmunologiczny, co dało wskazówkę na prawdopodobną przyczynę śmierci naszego dziecka. Po dwóch latach starań, kiedy w końcu wzięłam się za siebie, tzn zaczęłam się odchudzać, biegać i ćwiczyć (w walce z tarczycą przybyło mi ponad 20 kilo), nie doczekałam już pierwszej miesiączki. Dwa dni przed świętami dowiedzieliśmy się że będziemy rodzicami. Tym razem nie było żadnych plamień, ale od razu poszłam na zwolnienie. Niestety i tym razem diagnoza była bezlitosna, a w szpitalu potwierdzenie. Serduszko przestało bić po 9tc i 4 dniach. Wczoraj minął miesiąc od kiedy zabrali naszą kruszynkę. Wiem, że tym razem nie będziemy długo czekać ze staraniami. Wiem też jeszcze jedno, być może w inny sposób pisane nam jest zostać rodzicami. Invitro nie bierzemy pod uwagę, ale być może gdzieś czeka na nas jakieś porzucone dziecko, bądź nawet rodzeństwo i jeśli do końca roku nam się nie uda zafasolkować, to bierzemy się za adopcję. Bardzo tęsknimy za naszymi Aniołkami, ale odkąd odnaleźliśmy ich grób, jesteśmy spokojniejsi. Za pierwszym razem nie wiedzieliśmy o możliwości pochówku maleństwa, a za drugim chcieliśmy żeby Dareczek nie był sam i Karolinka była pochowana razem z nim.
Przepraszam za ten referat, ale zawsze łatwiej pisać niż mówić… Ściskam mocno wszystkie Aniołkowe Mamusie. Nie zapomnijmy również, że nasi Ukochani też cierpią, tylko czasem na swój sposób.
 
Ostatnia edycja:
Witam dziewczyny
Imię: Kasia
Rok ur. 1984
Miasto: Białystok

Nie będę zbyt wylewna. W skrócie: ciąża pierwsza, bezproblemowa- bez wymiotów, mdłości, plamień. 11.02.2011 pod koniec 12 tc wizyta kontrolna (badania prenatalne) wszystkie parametry w normie- wielkość płodu, rączki, nóżki, przezierności i inne odległości, poza jednym... brak akcji serca, musiało się zatrzymać na krótko przed tą wizytą. 15.02.2011 zabieg, 04.03.2011 odebrałam wynik badania hist-pat, z którego nic nie wynika. Lekarze oczywiście przyczyny nie potrafią podać, więc znajdę ją sama. Nie mam zamiaru czekać aż sytuacja się powtórzy:no:
 
poroniona84 światełko (*) dla Twojego Aniołka, zapraszamy na wątek główny, Ciąża po poronieniu i jeśli sama chcesz szukać przyczyny to również na badania po poronieniu. Znajdziesz tam wiele potrzebnych Ci informacji. Ja właśnie jestem w trakcie badań, czekam na wyniki genetycznych. U mnie przyczyn mogło być wiele, jednak w tej mnogości każdy lekarz mówił to samo - raz się zdaża. Ja dzielnie poczekałam i co z tego? Drugi raz w tym samym momencie i to dosłownie. Popieram Cię w 200% z tymi badaniami i łączę się z Tobą w bólu.

Ściskam mocno.
 
Albo nie znajdziesz - kazda z nas chyba pyta dlaczego i malo ktora dostaje odpowiedz. Robimy badania zeby cos wykluczyc, a potem liczymy na szczescie... Zapraszm na Ciaze po Poronieniu - jest nas tam wiecej.
 
reklama
Chyba i ja jestem gotowa, by pisac w tym dziale i przestac zagladac na watek o ciazy, w ktorym sie udzielalam...

Imie: Agata
Skad: Szkocja
Urodzona: w 1981
Zareczona: z Michalem
Mamy kota

Moja historia: na moim blogu...
 
Do góry