Imię: Nina
Wiek: ur 1985
Mój Aniołek: Amelka 33tc {*}
Miejsce zamieszkania:Skarżysko
Praca: Doradca klienta
Mąż: Hubert
Z Hubertem jesteśmy parą od ponad 10lat. Od 19.09.2009roku jesteśmy małżeństwem. Kocham tego mojego wariata i teraz ta miłość trzyma mnie przy życiu... Od kiedy pamiętam o wszystko musiałam walczyć... i mimo walki i łez walczyłam dzielnie... dzięki temu dzisiaj mam piękne mieszkanie, wspaniałego męża, dobra pracę...i Aniołka... Nigdy nie myślałam, że o sprawę tak oczywistą jak macierzyństwo będę musiała toczyć największy bój... W marcu 2009r odstawiłam pigułki i przestaliśmy uważać... oboje chcieliśmy dzidziusia, byliśmy gotowi: razem mieszkamy od 2007r, oboje pracujemy, a ślub zawsze można przyśpieszyć... I tak nasze starania trwały do czerwca 2010. Wiecie przez co przechodzi kobieta, która co miesiąc ma nadzieję, że @ nie przyjdzie, że tym razem wszystkie objawy są prawdziwe, że się udało... Przeszłam przez monitoringi, badania hormonów dwa razy w miesiącu, drożność jajowodów... w maju 2010r trafiłam do poradni leczenia niepłodności, tam usłyszałam, że z takim progesteronem to ja w ciążę nie zajdę...jak bardzo lekarz się mylił okazało się 23.06.2010- najpiękniejszy prezent na Dzień Ojca... W środę zrobiłam test, w niedzielę plamiłam, od poniedziałku byłam już na L4. Plamienia powtarzały się 3 razy zawsze w weekend, na szczęście maluszkowi nic nie było... Kruszynka była mniejsza o około tydz w porównaniu do OM. Od 7 do ok 18tc wymiotowałam po kilkanaście razy dziennie, od 18 do 22tc wymiotowałam zawsze rano... W 22tc byliśmy na USG połówkowym wszystko było pięknie, potwierdziliśmy płeć-Dziewczynka, mąż w siódmym niebie-marzył o córeczce tatusia
Amelka wg USG była o 2 tyg mniejsza niż wg OM. Ale poza tym rozwijała się prawidłowo. Wody płodowe w normie, łożysko 0st dojrzałości, pępowina ok. Wszystko OK. Ruchy czułam od 18tc. Raz mocniej raz słabiej ale czułam. W 27tc wylądowałam w szpitalu z podejrzeniem cukrzycy. Badania,badania, badania...wg lekarzy wszystko z Niunią było ok. Ja miałam postawioną diagnozę: Cukrzyca insulinoniezależna, zalecenia spoczynkowy tryb życia, ograniczenie węglowodanów, badanie cukru raz dziennie. Ja odpoczywałam dużo, cukier badałam po każdym posiłku, trzymałam dietę cukrzycową. Przyszły tak wyczekane święta... 2 dnia dopadło mnie przeziębienie. Leczyłam je czosnkiem, syrropem dla kobiet w ciąży, tantum verde, apapem(raz podskoczyła temp do 38C, za zgodą lekarza brałam apap przez jeden dzień i noc co 6 godz. ) W środę 29.12 byłam na wizycie, weszła ze mną moja przyjaciółka- Hubert czekał w poczekalni, powiedział, że nie będzie wchodził bo za 3 tyg i tak zobaczy to samo więc niech Ola wejdzie. Po przeziębieniu praktycznie został tylko katar. Malutką oglądałyśmy długo. Chciałyśmy mieć pewność, że po przeziębieniu wszystko jest ok. Było ok. Widziałam jak Amelka łykała wody płodowe, jak pchała kciuka do buzi, jak dostała czkawki. Termin wg USG 12.03, wg OM 28.02. Ale tak było w sumie od samego początku ciąży więc nie budziło to żadnych obaw. Po tym badaniu nareszcie uwierzyłam, że będzie dobrze, że już niedługo będziemy tulić Amelkę... Nawet nie podejrzewałam, że tak szybko.... reszta opowieści to kopia z tematu " Pożegnania"- nie jestem w stanie opisać tego jeszcze raz....Wieczorem mąż pojechał do pracy... czułam jak Amelka wtula się w przyłożoną do brzuszka dłoń, byłam taka szczęśliwa, miłość przepełniała całe moje serce...
04.01 obudziłam się ok 9, położyłam się na plecach i czekałam na codzienne wygłupy, cisza... zaczepiałam, przykładałam dłoń...cisza... zamiast paniki spokój obudziłam męża, zadzwoniłam do lekarki, że będziemy za 15 min w szpitalu bo nie czuję ruchów... poszliśmy od razu na patologię ciąży, tam położna zbadała tętno... przyłożyła głowicę i mówi " słyszy Pani jest tętno, maleńka spała" ale ja wiem swoje wiem, że Amelka śpi i już nigdy się nie obudzi... lekarka zabiera mnie na USG, patrzy i patrzy w ten monitor szuka... widziałyśmy się 5 dni wcześniej wszystko było wzorowo...kiwa głową, przychodzi inna lekarka i padają słowa " nie ma"... lekarka każe poprosić męża... wchodzi na salę i już wie... dzwonię do mamy mówię"mamuś nie ma Amelki, moje serduszko umarło"... pytam DLACZEGO...ale nie uzyskuje odpowiedzi... dostajemy oddzielną salę, jeszcze badanie ginekologiczne, jest mi wszystko jedno... okazuje się, ze rozwarcie jest na 1cm dostaję leki na przyśpieszenie rozwarcia jest godz 15:00... jeszcze relanium... mam po nim usnąć... nie usypiam... płaczę, krzyczę, dotykam brzucha... czekam i znowu cisza...
17:00 kolejne badanie... rozwarcie na 1,5 cm kolejna dawka leku... płaczę mówię, że nie chcę, lekarka mówi, że im szybciej urodzę tym lepiej...chodzi o moje życie... pierwsza myśl- jakie życie?! nie chcę żyć!! po chwili przed oczami mam obraz męża i myślę chcę żyć... mam dla kogo...
mama jedzie do domu, gotuje dla nas zupę, żebym miała siłę, cały czas powtarza jak bardzo mnie kocha, jak bardzo jest ze mnie dumna, że dam radę... zostajemy sami... leżymy... rozmawiamy głaszczemy brzuch... mówimy, że damy radę... zaczynamy spacerować...kiedy idziemy korytarzem rozmowy na salach milką, dziewczyny trzymają się za brzuchy i patrzą na nas jak na trędowatych... rozumiem...boja się... i dziękują Bogu, że to nie ich iskierka zgasła...
przyjeżdża mama z moją chrzestną, płacz zalewa mi oczy... serce pęka, świadomość, że muszę walczyć żeby urodzić, bo przecież chcę żyć... prysznic... skurcze co 3 min, trwają 3 min... mąż jest przerażony ale cały czas przy mnie...
22:00 przychodzi lekarka kolejne badanie, jest postęp... i znowu prysznic i spacer po sali... już nie chcę iść korytarzem...
około 24 mama z ciocią jadą do domu, lekarka twierdzi, że i tak nie urodzę do czwartku(to był wtorek)... obiecują, że będą z samego rana...
skurcze nadal są silne...około 1 kolejne badanie jest około 2cm... lekarka każe podać mi dolargen.. mówi, że skurcze się wyciszą, że muszę się przespać... bo potrzebuję siły...proszę ją, żeby była przy mnie przy porodzie, przecież przez półtora roku razem z nami walczyła o ciążę, przez wszystkie miesiące prowadziła ciążę...nic nie odpowiedziała na moje błagania...podała ten zastrzyk... wróciłam na salę zapłakana, roztrzęsiona, położyłam się do łóżka wtuliłam w męża on tulił mnie i nucił cichutko do ucha, szeptał jak bardzo mnie kocha, że jest przy mnie, że damy radę...usnęłam... ale zrywałam się co chwilę, skurcze ucichły...
05.01- około 6 wpadłam w szał, płakałam na cały głos, pytałam dlaczego... nadal czekałam a cud, że może jednak, że może Amelka żyje... dawka relanium... i znowu czuje się jak w amoku... jak w koszmarze...
8:00- obchód, moja lekarka zabiera mnie na badanie, nadal 2cm ale szyjka już zgładzona... decyzja o podaniu oksytocyny... i tyle widziałam moją lekarkę, kobietę której ufałam, której oddałam swoje zdrowie i życie...
9:00 przenieśli nas na inna salę, większą jaśniejszą położne mówią, że bardziej przyjazną...przyjeżdża mama z ciocią, mąż jedzie do domu wykąpać się, przebrać...
10:30 robimy zapis skurczy- cisza... lekarka(człowiek o złotym sercu) która poznałam dopiero w szpitalu robi mi badanie- rozwarcie na 3cm...
11:20 wracam na salę położna mówi jeszcze tylko kilka godzin i będzie po wszystkim...proszę lekarkę, żeby coś zrobiła, że psychicznie nie daje już rady... zwiększa szybkość kapania kroplówki... 11:30 pęka pęcherz płodowy, odchodzą wody, mama słabnie ciocia idzie ze mną na porodówkę, badanie 3,5 cm... jeszcze długa droga przed panią- mówi położna... ból staje się nie do wytrzymania...lekarz nie reaguje na moja prośbę o leki przeciwbólowe... przychodzi lekarka która obiecała przy mnie być... bada mówi już jest 7cm... wychodzi po wodę dla mnie... czuję że muszę przeć... ciocia woła pana dr który mówi że przecież przed chwilką byłam badana, że jeszcze nie pora, ale łaskawie mnie bada i mówi że jest pełne rozwarcie... dwa parte i jest Amelka...godz 11:50 waga 1500g, 45 cm... czekam na krzyk...na płacz... i znowu ta potworna cisza... dostałam moja maleńka na ręce...przytuliłam mój skarb do serca...tak doskonale pasowała do moich ramion... wyglądała jakby spała... lekarka głaszcze mnie po głowie... i mówi urodziła pani aniołka... Amelka była idealna...piękna i taka malutka... nie była owinięta pępowiną... nie było też pętli na pępowinie... tylko Bóg wie co się stało...wycałowałam moją córeczkę...nosek...czółko...paluszki... wszyscy płakali... byłam zaskoczona, jak wszyscy z szacunkiem odnosili się do mojej córeczki... moja mama płakała...i to ona wzięła ode mnie Amelcię i nie odstępowała jej na krok...przyjechał Hubert zapłakany... załamany...przepraszał, że nie zdążył, że nie było go przy mnie... po dwóch godz poszliśmy razem pożegnać maleńką, wtedy po raz pierwszy widziałam jak Hubertowi pękło serce, na moich oczach jego serce rozsypało się na milion kawałeczków...i zabrał ją patolog... później mam lukę w pamięci... ból serca był tak ogromny, że nie jestem w stanie go opisać...
sekcja nie wykazała wad rozwojowych... nie wiemy czemu Amelka odeszła... czemu zamiast w moich ramionach jest w ramionach Boga?!
07.01 o godz 14:00 pożegnaliśmy Nasz skarb... Żyję dzięki mojemu ukochanemu mężczyźnie, On daje mi siłę …. Pozostaje pytanie dlaczego?!! Przecież tak czekaliśmy, tak bardzo ją kochamy… Tęsknię… Kocham…
Jutro miną 2m-ce od śmierci Amelki, a ja nie umiem się z tym pogodzić... Tak strasznie za nią tęsknię tak bardzo, że serce pęka... nic nie przynosi ukojenia...
Przepraszam, że tak bardzo się rozpisałam...