no to i ja napisze kilka słów na pocieszenie, nie jest tak źle
jak już wcześniej dziewczyny pisały dużo pomaga szkoła rodzenia i polecam jeśli macie taką możliwość uczęszczać, nauczyłam się tam tego by nie panikować jeśli już akcja się zacznie, dużo pomogło mi trenowanie oddychania, jakos tak poczułam się pewniej, że nie jest mi temat zupełnie obcy. Ogólnie potwierdzam, że nastawienie do porodu też może mieć znaczenie, starałam się o tym myśleć tylko optymistycznie, miało się zacząć szybko i szybko skończyć
dla mnie ważną rolą był wybór lekarza prowadzącego, który też pracuje w naszym szpitalu w mieście, czułam się przez to jakoś bezpieczniejsza, choć ostatnio koleżanki które rodziły i nie miały tam lekarza też nie narzekały na opiekę. Lekarz + szkoła rodzenia + moje pozytywne nastawienie = sukces :-)
Synka urodziłam ok 1,5 tyg przed terminem, miałam w piątek rano KTG (bo u nas w szpitalu od 39tc zalecają by chodzić min 1 raz w tygodniu), zapis z rana nie wykazał żadnych większych skurczy, lekarz dający mi opis zapisu mówi "no jeszcze dzidzia się nie śpieszy ale ma nadzieję że do szybkiego zobaczenia", Troszkę byłam zdziwiona bo wieczór wcześniej odczuwałam jakieś delikatne skurcze, ale bardzo nieregularnie występowały (to w zasadzie jedyne moje odczucie przez całą ciążę więc sie napaliłam że na KTG coś ciekawego się zapisze...)
w piątek poszłam spać ale o godz 1 obudziły mnie znów jakieś skurcze, zlekceważyłam je ale do czasu kiedy nie zaczęły się częściej powtarzać ok 2 zaczęłam mierzyć czas i okazało się że powtarzają się równo co 10min. No ale lekarz i na szkole rodzenia nie kazali panikować a ja do szpitala mam na piechotę 5 min więc luzik, poszłam wziąć prysznic bo może on je uspokoi i ok 3 zaczęłam znów mierzyć i sie okazało że są już co 5min więc poszłam obudzić męża ale z pewną nieśmiałością i niepewnością... czy to już? mąż jakoś tak spojrzal na mnie że sama nie wiem czy mamy jechać czy nie odwrócił się na drugi bok i chyba miał zamiar spać, ale mu oznajmiłam że tak chcę się wybrać do szpitala, zrobiłam sobie herbatke, mężowi kawę i jakoś po 4 byliśmy na SORe gdzie pani musiała wypełnić swoją biurokrację. Tarfiłam na oddział podłączyli na KTG które rejestrowało ładne skurcze, przyszedł pan dr który rano był na dyżurze
stwierdził rozwarcie 7cm i kazał od razu przyjąc na porodówkę, pamiętam nasilające się skurcze, dostałam jakąs tabletkę dopochwowo po której miało się szybciej zwiekszyć rozwarcie, o 7 zaczęły się już mocne skurcze, zaczęlam odczuwać potrzebe parcia, położne dużo ze mną rozmawiały w trakcie, nawet nie pamiętam tych kilkunastu minut, ale krzyczałam to mi pomagało przy parciu i oddychaniu, mąż był ze mną i był dużym wsparciem, mimo iż podobno na niego krzyczałam
, wody odeszły mi dopiero jak na sali przebili pęcherz, brakowało mi tak niewiele, położna zaproponowała mi nacięcie bo inaczej nie pójdzie, zgodziłam się i synek urodzil się o 7:45 w tym momencie cały ból, wszystko minęło, mieliśmy 2 godziny na sali porodowej dla siebie.
Teraz również marzę o tym by trafić z akcją porodową do szpitala od razu na porodówkę i tej wersji optymizmu będę się trzymać
uważam że słuchanie tych wszystkich historii o masakrycznych porodach nie może być bez odzewu, ja ani nie oglądałam filmików, ani nie słuchałam o porodach, nawet jak ktoś miał jakąs historię to wpuszczałam jednym uchem wypuszczałam drugim, nie brałam do siebie tego, tyle kobiet dało sobie radę to dlaczego nie ja! bedzie dobrze, tylko tak miało być i było