To ja pozwolę sobie wkleić "zwierzenia" pewnej położnej znalezione w Internecie ;-)
Zaraz mi się przypomniało, jak to przez dłuższy czas na sali przedporodowej, leżało kilka pacjentek, po terminie porodu, czekających na to coś... czyli pierwszy skurcz. Ponieważ leżały już jakiś czas w niezmienionym składzie, więc się dobrze znały, zarówno ze sobą, jak i z personelem. Takie weteranki.
Przychodzę któregoś dnia na dyżur, wchodzę na salę żeby posłuchać tętna płodów, taką metalową tutką, trąbką zwaną. Wszystkie weteranki, znające te zwyczaje, leżą płasko z odkrytymi brzuchami, czekając na posłuchanie. Podchodzę kolejno do każdej, słucham "brzucha", zagaduję, a na jednym łóżku widzę jakąś nową pacjentkę. To ja w te słowa:
- " O mamy nowy nabytek, pani nowa....proszę wstać, imię, nazwisko, wiek ciążowy..."
Nie skończyłam mówić, a kobita jak nie skoczy na równe nogi i dalej z tekstem:
- "Nazywam się..."
Nie słyszałam, jak się nazywała, bo z resztą pacjentek rotflowałyśmy już na całego...
***
Przychodzi kiedyś na porodówkę matka z córką i szukają córki i wnuczki w jednej osobie, że niby na chirurgii miała być, bo kamień pono rodzić miała... kamień, powiadacie panie - odparła moja starsza koleżanka..., a urodziła.... przed chwilą... kamień...3200g i 52 cm.
Babcia, że starsza na krzesło się osunęła, a matka gały wywaliła, że niby nie wie o co chodzi... myśmy z koleżanką rotflowały nieprzyzwoicie w tak poważnej chwili... ale swoją drogą to płakać trzeba, że rodzina przez 9 miesięcy nie zauważyła, że dziewczynie się "uchlupnęło", a raczej sprawcy... tegoż kamienia...
***
BTW rodzenia z mężem... Jakiś czas temu, żeby mógł się odbyć tzw. poród rodzinny, rodzice musieli mieć ukończoną szkołę rodzenia. "Mój" szpital był jedynym w Łodzi który takowego nie wymagał. Przyszły ojciec natomiast, musiał odbyć z szefem oddziału "ordynatttorrem" rozmowę kwalifikacyjną. Opowiada nam kiedyś Ordynattorro, jak to zadał pytanie, dlaczego chce pan rodzić razem z żoną... i... usłyszał odpowiedź:
- "Bo ja panie ze wsi jestem, widziałem już jak krowa rodzi, to chciałek zobaczyć jak to u baby jest..."
***
Trzecie "wpadnięcie" wesołego ginekologa na porodówkę do nowo przyjętej ciężarówki:
- Z jakiego powodu pani się zgłosiła do szpitala?
- W ciąży jestem - padła inteligentna odpowiedź jakby widać nie było...
- No to dobrze pani trafiła, bo wie pani, medycyna takie postępy zrobiła, że choć trochę to musi potrwać, ale ciąża w obecnych czasach jest całkowicie, ale to całkowicie uleczalna...
- Ale panie doktorze...
- Tak, tak, wiem... czasem są nawroty... ale to też się leczy...
***
Następne wejście wesołego ginekologa, podczas zbierania wywiadu położniczego:
- Kiedy była ostatnia miesiączka?
- Przed ciążą.
- No tyle to się domyślam, ale kiedy?
- No dziewięć miesięcy temu.
Wesoły ginekolog, przestał być wesoły:
- Ale kobieto o datę mi chodzi: dzień, miesiąc, rok...DOKŁADNĄ .DATĘ...
Tu ciężarówka zwraca się do męża (drze się do chłopa stojącego w bliżej nieokreślonym miejscu za drzwiami porodówki)
- Stefan! Kiedy ja ostatni miesięcznik miałam?
Otwierają się drzwi, zagląda jakiś nieuczesany łeb:
- No na imieninach u Romka miałaś.
Wesołemu ginekologowi humor powrócił:
- Pan zajrzy do kalendarza, kiedy Romana było, bo coś tu wpisać muszę...
***
Po południu, wyżej wymieniona ciężarówka, była się zdeklarowała co do porodu. Oczywiście poród rodzinny, czyli w obecności sprawcy, ojca dziecka znaczy się.
Powiła w ciężkich bólach dorodne dziecię, "pci" żeńskiej.
Pokazuję żyworodka, wiszącego jeszcze na nieodciętej pępowinie, matce:
- Ma pani córkę i pan tez oczywiście- poprawiam się. Patrzę na ojca, a on jakiś taki dziwny, biały się zrobił...
- Niech mi tu pan tylko nie mdleje, niech pan usiądzie... dobrze się pan czuje??
- To nie moje dziecko!!! Podmienione, to nie moje!!! - wycedził przez zęby.
Patrzę na niego jak wryta, to na matkę, o co może mu chodzić, bo pierwszy raz zdarzył mi się wstrząs poporodowy u faceta... Wesoły ginekolog, też jakoś przestał się uśmiechać...
- Przecież widzi pan, że dziecko na pępowinie jeszcze, przecież był pan przy tym, jak nie pańskie, jak pańskie...
Konsternacja wielka, myślę sobie, że może faceta jednak "przy tym" nie było, że może jest do listonosza podobne, albo co....i stąd taka reakcja....
Kobita w płacz, facet zaczął grzebać w jakiś papierach, wreszcie podkłada mi dokument pod nos, wynik USG:
- Proszę bardzo, ja tu w dokumentach mam, że jest chłopak, tak??? A to jest dziewczynka, tak??? Więc nie moje...ja chłopaka miałem mieć, tu jest napisane czarno na białym....SYNA!!!
Nie wiedziałam, czy się śmiać czy płakać, wesoły ginekolog wyprowadził faceta na korytarz, żeby ochłonął i przedstawił mu jak się sprawy mają co do tego USG... Ja dokończyłam dzieła, czyli "odcięłam" dziecko od matki i przekazałam koleżankom od żyworodków. Po pewnym czasie wchodzi wesoły ginekolog, puszcza do mnie oko i wprowadza nieco już uspokojonego ojca...ten podchodzi do żony:
- No dobra, będę kochał jak swoje....
I dla takich chwil warto być położną... ale nie za często, bo osiwieć można...