Otworzyłam oczy i poczułam "plum" tam między nogami. Szybko wstałam z łóżka i już miała mokrą pidżamę. "Michał, wody mi odeszły! Budź się! Która jest godzina?" Słyszę, że 5: 30, więc już pospane, pomyślałam. Zaczęliśmy się zastanawiać co robić, już jechać do szpitala czy poczekać, bo skurczów jeszcze nie miałam. W dobrych humorach zaczęliśmy krążyć po domu. Śmialiśmy się do siebie, choć myślałam, że będzie nerwówka. Zaczęłam dopakowywać torbę, ale już przy drzwiach M przypomniał że nie wzięłam dokumentów. Po godzinie staliśmy już w korku na moście Grota, który jest w remoncie. Zajechaliśmy pod porodówkę a tam pustki, było przed 8 rano, więc trochę nam zeszło z dojazdem. Podłączyli mnie pod ktg, ale skurczów wciąż nie było. Przyszedł lekarz, ale mówi, że za 5min schodzi z dyżuru, zbadali mnie i słyszę i płasko, że miękko a nie dalej nic nie rozumiałam. Szybkie usg ile jeszcze płynu zostało i żebym się przebierała. Na jednej nodze wypełnił papiery, bo on zaraz przecież kończy. Ponieważ na patologii nie było miejsc to pojechałam na porodówkę. Tam cisza i spokój. Kazali chodzi, żeby rozhulać akcje porodową, bo powolutku zaczynały się skurcze. Chodziłam tak 2h, aż dostałam jakieś czopki a później oxy. Dopiero ruszyło. Przebili mi pęcherz w dole, bo rano sam pękł mi gdzieś u góry. I zaczęło się ze mnie lać, aż było mi głupio. Dziwne uczucie, niekomfortowe. Siedziałam trochę na piłce, ale to nic nie dało. Jak skurcze były już co 3-4 minuty poszłam pod prysznic. Nic mi nie pomogły i myślałam, że zemdleję pod tym prysznicem. Ledwo wróciłam na łóżko porodowe. Zaczęłam zwijać się na łóżku, bo ból nie do wytrzymania. Położna mówi, że mam 5cm rozwarcia, super pomyślałam, bo to połowa drogi a ja już gryzę prześcieradło. Proszę o zzo, bo inaczej ucieknę. Po znieczuleniu już przy drugim skurczu poczułam ulgę. Podchodzi do mnie położna i mówi, że ja nie mam 5cm, tylko 7, ale musiała tak powiedzieć, bo inaczej anestezjolog mógłby się nie zgodzić na zzo. Anioł nie kobieta. Później poszło już szybko. Następne badanie wykazało już 10cm rozwarcia, więc przemy. Zerkam na zegarek, była 18:25. Nagle przy łóżku zrobił się tłum ludzi. Nie wiem ile, nie miałam czasu ich policzyć. Wiem, że między moim nogami siedziała położna, jeden lekarz stał za nią, kolejna gin naciskała mi na brzuch rękami, nawet opierała się łokciami. M stał cały czas przy moim lewym boku, a ja z całych sił ściskałam mu rękę, najmocniej jak potrafiłam. Położna mówi, że musi naciąć, bo mam „mięsiste” krocze. Okropny odgłos, przecinana kartka papieru. Ja jednak nic nie czuję. Słyszę, że widać włoski, więc wstępuje we mnie motywacja. M cały czas powtarza: „zamykaj oczy”, „broda do klatki”, „oddychaj”. On myślał wtedy za mnie, bo poród to wyjątkowy, dziwny stan. Położna mówi, że mała owinięta pępowiną, przekłada ją i po kilku partych kładzie mi Sarę na brzuchu. Moja pierwsza myśl, jaka ona ciężka J daję jej palec, który chwyta w swoją małą rączkę. Była cała biała, w mazi płodowej. Za kolor skóry dostała 9pkt. Widzę, że M płaczę, a ja razem z nim, bo emocje nie do powtórzenia. Po tym jak wzięli małą na pomiary rodzimy łożysko. To już pestka, w sumie samo wyskoczyło. Lekarz z położną dokładnie je oglądają i okazuje się ,że jest całe, więc szyjemy. Podchodzi anestezjolog z kolejną dawką znieczulenia. Lekarz zabiera się za szycie, wkłada we mnie dwie wielkie blaszane łopatki – widok masakra, bo wszystko odbija się jej w okularach. Po wszystkim przynoszą córcię do pierwszego karmienia