3.08. Punktualnie o 7:15 wstawiłam się do kliniki na umówioną kilka dni wcześniej indukcję, pielęgniarki szybko mnie przyjęły, przygotowały opaski i książeczkę dla małej po czym zostałam poproszona o pójście na porodówkę, M oczywiście był ze mną, około godziny 8 podłączyli mi kroplówkę z oksytocyną i zaczęło się czekanie na skurcze.
Czas mijał a ja miałam tylko delikatne skurcze, koło godziny 11 nasiliły się ale rozwarcie nie postępowało (1 palec tylko) więc po 12 odłączyli mi oxy i powiedzieli że w czwartek powtórka bo organizm musi 1 dzień odpocząć, tak więc zmarnowana poszłam na salę gdzie mnie ulokowali i postanowiłam cierpliwie czekać, już po chwili skurcze całkiem ustały więc mogłam się przespać a potem dostałam obiad i tak dotrwałam do następnego dnia.
4.08 O godzinie 10 mam robione ktg, skurcze mam mocne i momentalnie naprawdę bolesne, na ktg mało co wychodzi więc każą czekać ale mówią że dzisiaj nic z tego nie będzie.
Dochodzi 13 a ja już nie mogę, wychodzę na korytarz i chodzę sobie bo wtedy jest mała ulga, zauważa mnie położna i prowadzi na porodówkę, dzwonię do M i każę mu przyjechać, na porodówce bada mnie lekarz i stwierdza 4 cm rozwarcia, ktg pokazuje mocne i bolesne skurcze, niestety miała krzyżowe.
Chodzę po pokoju, skaczę na piłce, koło 14 skurcze są tak bolesne że chwilami przysiadam, M przyjeżdża i zastaje mnie w wannie, chwilę wcześniej dostałam czopek bo położna przy badaniu zauważyła że coś tam w szyjce blokuje i przez to nie idzie rozwarcie, po 45 minutach w wannie i czopku przy badaniu wychodzi iż rozwarcie mam na 6 cm a przy skurczu na 7cm, do 21 mam urodzić.
Mijają kolejne minuty a mnie wyrywa kręgosłup i miednicę, ból krzyżowy jest okropny, chodzę.. kucam, skaczę na piłce, potem znowu do wanny bo tylko to pomaga... Jednak po jakimś czasie i to jest straszne, przychodzi położna, bada mnie i stwierdza że powoli rozwarcie idzie do przodu, potem przychodzi lekarz (około 19 bodajże) stwierdza rozwarcie na 9 cm i po kilkunastu minutach czuję że muszę przeć, krzyczę do położnej, bada mnie i każe przeć. Parłam najmocniej jak mogłam, po pół godziny byłam już tak zmęczona że myślałam że zemdleję a skurcze co minutę, M wyszedł jak tylko zaczęłam przeć bo nie chciałam aby na to patrzył, wiem że mu ciężko.
Mijają kolejne minuty, zmieniam pozycję, raz leżę na plecach a raz na boku, idę na ubikację ale czuję że nic się nie posuwa, dostaję oksytocynę żeby jeszcze mocniej pobudzić macicę ale nic nie daje, pytam się położnej a ona kiwa głową i mówi że niewiele się dzieje, koło 20:30 nie mam już sił, czuję że zaraz chyba umrę, skurcze okropne a mała nie posuwa się w kanale, błagam o cesarkę, krzyczę z bólu, położna woła lekarza i mówi co jest grane, mała zaklinowała się w kanale, przy partym idzie do przodu a potem się cofa, główka zaczyna robić się stożkowa, lekarz momentalnie doskakuje do mnie i mówi że muszę mieć cesarkę bo poród nie postępuje i nie dam rady naturalnie urodzić, zgadzam się momentalnie, ten leci i wzywa cały zespół, dają mi środek na zatrzymanie akcji i płyny bo jestem odwodniona, skurcze uchodzą ale mała tak naciera na kanał że kręgosłup mi rozrywa, koło 21 - 21:15 przychodzi anestezjolog i pyta jak mnie znieczulić, kręgosłup czy narkoza, pierwsza myśl to narkoza ale decyduje się na kręgosłup (bałam się że z bólu ruszę się przy wkłuciu), wcześniej zakładają mi cewnik, dostaję po 2 kroplówki na dowodnienie i po chwili prowadzą mnie na operacyjną, wcześniej podpisuję papiery, powiadamiają rodzinę.
Ok 21:25 leżę już na operacyjnej, po chwili dostaję znieczulenie, Boże jak błogo... cudowne uczucie nie czuć bólu, przychodzę lekarze i zaczynają mnie obrządzać, znieczulenie całkiem mnie obejmuje, sprawdzają ciśnienie ale dostaję epinefrynę bo jest słabe.
21:35 zaczynają mnie ciąć, czuję tylko szarpanie, trzęsie mną jakbym była w lodówce ale staram się być spokojna, lekarze gdy tylko otworzyli macicę zaniemówili "To teraz wiadomo dlaczego nie wyszła, jakie duże dziecko... zaklinowana itd", wyciągają mała (21:40) a ta wydaje okrzyk, ale tylko jeden, krótki, pokazują mi ją, cała sina i wymęczona, macice mam w strasznym stanie i straciłam dużo krwi, zabierają mała na badania a lekarze biorą się za mnie, po chwili wraca pielęgniarka, mała zdrowa, 10/10 pkt. 4110 i 58cm, ja płaczę ze szczęścia a Ci mnie szyją, około 22:15 przewożą mnie na salę i kładą na łóżko, kolejne kroplówki i antybiotyki, położna mówi że może za 2 h dostanę mała a teraz mam spać. Zasypiam ale co godzinę przychodzi położna, mierzy mi ciśnienie, zmienia kroplówkę i ręcznie wciska macicę bo ta nie chce się zwijać, nie boli mnie bo nadal nic nie czuję ale naprawdę jestem wymęczona, przedtem na chwilę przyszła moja mama, teściowa i M, mama płacze ale ja jestem szczęśliwa że mała zdrowa, M mówi że jest boska i dziękuje mi za wszystko.
Około godziny 6 położna przynosi mi małą, powoli obracam się na bok a ta kładzie ją obok mnie, jest opuchnięta ale spokojna, śliczna jak dla mnie, zostaje do 8 potem ją zabierają, ja mam śniadanie a koło 12 wstaje. Sama biorę się za małą ale nie karmię jej piersią, niestety uznałam że nie będę jej męczyć bo przy próbach dostawiania do pustej piersi mała okropnie płacze i zanosi się, dostaje butelkę i zostaje ze mną. Jestem najszczęśliwsza na świecie.
Czas mijał a ja miałam tylko delikatne skurcze, koło godziny 11 nasiliły się ale rozwarcie nie postępowało (1 palec tylko) więc po 12 odłączyli mi oxy i powiedzieli że w czwartek powtórka bo organizm musi 1 dzień odpocząć, tak więc zmarnowana poszłam na salę gdzie mnie ulokowali i postanowiłam cierpliwie czekać, już po chwili skurcze całkiem ustały więc mogłam się przespać a potem dostałam obiad i tak dotrwałam do następnego dnia.
4.08 O godzinie 10 mam robione ktg, skurcze mam mocne i momentalnie naprawdę bolesne, na ktg mało co wychodzi więc każą czekać ale mówią że dzisiaj nic z tego nie będzie.
Dochodzi 13 a ja już nie mogę, wychodzę na korytarz i chodzę sobie bo wtedy jest mała ulga, zauważa mnie położna i prowadzi na porodówkę, dzwonię do M i każę mu przyjechać, na porodówce bada mnie lekarz i stwierdza 4 cm rozwarcia, ktg pokazuje mocne i bolesne skurcze, niestety miała krzyżowe.
Chodzę po pokoju, skaczę na piłce, koło 14 skurcze są tak bolesne że chwilami przysiadam, M przyjeżdża i zastaje mnie w wannie, chwilę wcześniej dostałam czopek bo położna przy badaniu zauważyła że coś tam w szyjce blokuje i przez to nie idzie rozwarcie, po 45 minutach w wannie i czopku przy badaniu wychodzi iż rozwarcie mam na 6 cm a przy skurczu na 7cm, do 21 mam urodzić.
Mijają kolejne minuty a mnie wyrywa kręgosłup i miednicę, ból krzyżowy jest okropny, chodzę.. kucam, skaczę na piłce, potem znowu do wanny bo tylko to pomaga... Jednak po jakimś czasie i to jest straszne, przychodzi położna, bada mnie i stwierdza że powoli rozwarcie idzie do przodu, potem przychodzi lekarz (około 19 bodajże) stwierdza rozwarcie na 9 cm i po kilkunastu minutach czuję że muszę przeć, krzyczę do położnej, bada mnie i każe przeć. Parłam najmocniej jak mogłam, po pół godziny byłam już tak zmęczona że myślałam że zemdleję a skurcze co minutę, M wyszedł jak tylko zaczęłam przeć bo nie chciałam aby na to patrzył, wiem że mu ciężko.
Mijają kolejne minuty, zmieniam pozycję, raz leżę na plecach a raz na boku, idę na ubikację ale czuję że nic się nie posuwa, dostaję oksytocynę żeby jeszcze mocniej pobudzić macicę ale nic nie daje, pytam się położnej a ona kiwa głową i mówi że niewiele się dzieje, koło 20:30 nie mam już sił, czuję że zaraz chyba umrę, skurcze okropne a mała nie posuwa się w kanale, błagam o cesarkę, krzyczę z bólu, położna woła lekarza i mówi co jest grane, mała zaklinowała się w kanale, przy partym idzie do przodu a potem się cofa, główka zaczyna robić się stożkowa, lekarz momentalnie doskakuje do mnie i mówi że muszę mieć cesarkę bo poród nie postępuje i nie dam rady naturalnie urodzić, zgadzam się momentalnie, ten leci i wzywa cały zespół, dają mi środek na zatrzymanie akcji i płyny bo jestem odwodniona, skurcze uchodzą ale mała tak naciera na kanał że kręgosłup mi rozrywa, koło 21 - 21:15 przychodzi anestezjolog i pyta jak mnie znieczulić, kręgosłup czy narkoza, pierwsza myśl to narkoza ale decyduje się na kręgosłup (bałam się że z bólu ruszę się przy wkłuciu), wcześniej zakładają mi cewnik, dostaję po 2 kroplówki na dowodnienie i po chwili prowadzą mnie na operacyjną, wcześniej podpisuję papiery, powiadamiają rodzinę.
Ok 21:25 leżę już na operacyjnej, po chwili dostaję znieczulenie, Boże jak błogo... cudowne uczucie nie czuć bólu, przychodzę lekarze i zaczynają mnie obrządzać, znieczulenie całkiem mnie obejmuje, sprawdzają ciśnienie ale dostaję epinefrynę bo jest słabe.
21:35 zaczynają mnie ciąć, czuję tylko szarpanie, trzęsie mną jakbym była w lodówce ale staram się być spokojna, lekarze gdy tylko otworzyli macicę zaniemówili "To teraz wiadomo dlaczego nie wyszła, jakie duże dziecko... zaklinowana itd", wyciągają mała (21:40) a ta wydaje okrzyk, ale tylko jeden, krótki, pokazują mi ją, cała sina i wymęczona, macice mam w strasznym stanie i straciłam dużo krwi, zabierają mała na badania a lekarze biorą się za mnie, po chwili wraca pielęgniarka, mała zdrowa, 10/10 pkt. 4110 i 58cm, ja płaczę ze szczęścia a Ci mnie szyją, około 22:15 przewożą mnie na salę i kładą na łóżko, kolejne kroplówki i antybiotyki, położna mówi że może za 2 h dostanę mała a teraz mam spać. Zasypiam ale co godzinę przychodzi położna, mierzy mi ciśnienie, zmienia kroplówkę i ręcznie wciska macicę bo ta nie chce się zwijać, nie boli mnie bo nadal nic nie czuję ale naprawdę jestem wymęczona, przedtem na chwilę przyszła moja mama, teściowa i M, mama płacze ale ja jestem szczęśliwa że mała zdrowa, M mówi że jest boska i dziękuje mi za wszystko.
Około godziny 6 położna przynosi mi małą, powoli obracam się na bok a ta kładzie ją obok mnie, jest opuchnięta ale spokojna, śliczna jak dla mnie, zostaje do 8 potem ją zabierają, ja mam śniadanie a koło 12 wstaje. Sama biorę się za małą ale nie karmię jej piersią, niestety uznałam że nie będę jej męczyć bo przy próbach dostawiania do pustej piersi mała okropnie płacze i zanosi się, dostaje butelkę i zostaje ze mną. Jestem najszczęśliwsza na świecie.