reklama
karola7
Fanka BB :)
- Dołączył(a)
- 6 Czerwiec 2005
- Postów
- 5 462
No to moja opowieść
w sobotę rano zaczęły mi się sączyć wody. Na początku nie bylam pewna czy popuszczam siusiu czy to już to. No więc telefonik do rodziców, którzy byli na miejscu w 20 minut :laugh:. I do szpitala. Na miejscu byliśmy o 9. No i pomimo moich obaw przyjęli mnie bez zadnych problemów. Badanie podczas którego odeszły znowu wody ( no i już nie było wątpliwości) i na porodówkę. Ponieważ nie było nikogo to wybraliśmy sobie salę tą w której rodził się Mati. Początek byl super, bez bólów, prawie zero skurczyków. Poskakałam sobie na piłeczce, pozwiedzałam porodówkę dalej nic. No więc około 11 położna zapyała czy chce oksytocynę. No i chciałam, bo bałam się, że jak tak dalej pójdzie to ze dwa dni będę rodzić. Już podczas kroplówki zaczęły się bóle, tak co 4-5 minut. No i stawały sie coraz częstsze no i bardziej bolesne. Kolejne badanie i dalej rozwarcie na 2 cm. Po jakimś czasie lekarz zaproponował kapiel w wannie - było super, przynejmniej troche ulgi. tylko chyba zaczęłam gorzej oddychać przez coraz silniejsze bóle, bo zaczęły mi drętwiec wszystki kończyny. Położna znowu mnie zbadała i dalej 2 palce. zaczęłam się załamywać bo było już po 15 a tu rozwarcie stało w miejscu. ale za jakiś czas zaczęłam czuć parcie (troche mnie to zdziwiło, że w tym momencie.) Połozna znowu mnei zbadała i poprosiła, zeby wyjść z wanny i położyć się na łóżko. załamało mnie to bo myslałam, że do końca porodu (a wydawała mi się po tych 2 cm, że to jeszcze potrwa) będę tak leżeć. A położna na to "No to sobie poprzemy" Nie musze chyba mówić jaka byłam zdziwiona, no i mąż oczywiście też. No i za 10 minut Igudia byla już z nami. Mała była 2 razy opętlona pepowiną, przez co było strasznie sina, ale szybciukto odzyskała kolorek. Mąż odważył sie nawet przeciąć pępowinę i dostałam małą na brzuszek. : Potem szycie, wazenie i pierwsze cysianie. Igusia przyssała sie modelowo i od razu zabrała się do drugiego cysia. No i tak jej juz zostało :laugh:
Troszke sie opisałam, zle myślę, że mi wybaczycie.
w sobotę rano zaczęły mi się sączyć wody. Na początku nie bylam pewna czy popuszczam siusiu czy to już to. No więc telefonik do rodziców, którzy byli na miejscu w 20 minut :laugh:. I do szpitala. Na miejscu byliśmy o 9. No i pomimo moich obaw przyjęli mnie bez zadnych problemów. Badanie podczas którego odeszły znowu wody ( no i już nie było wątpliwości) i na porodówkę. Ponieważ nie było nikogo to wybraliśmy sobie salę tą w której rodził się Mati. Początek byl super, bez bólów, prawie zero skurczyków. Poskakałam sobie na piłeczce, pozwiedzałam porodówkę dalej nic. No więc około 11 położna zapyała czy chce oksytocynę. No i chciałam, bo bałam się, że jak tak dalej pójdzie to ze dwa dni będę rodzić. Już podczas kroplówki zaczęły się bóle, tak co 4-5 minut. No i stawały sie coraz częstsze no i bardziej bolesne. Kolejne badanie i dalej rozwarcie na 2 cm. Po jakimś czasie lekarz zaproponował kapiel w wannie - było super, przynejmniej troche ulgi. tylko chyba zaczęłam gorzej oddychać przez coraz silniejsze bóle, bo zaczęły mi drętwiec wszystki kończyny. Położna znowu mnie zbadała i dalej 2 palce. zaczęłam się załamywać bo było już po 15 a tu rozwarcie stało w miejscu. ale za jakiś czas zaczęłam czuć parcie (troche mnie to zdziwiło, że w tym momencie.) Połozna znowu mnei zbadała i poprosiła, zeby wyjść z wanny i położyć się na łóżko. załamało mnie to bo myslałam, że do końca porodu (a wydawała mi się po tych 2 cm, że to jeszcze potrwa) będę tak leżeć. A położna na to "No to sobie poprzemy" Nie musze chyba mówić jaka byłam zdziwiona, no i mąż oczywiście też. No i za 10 minut Igudia byla już z nami. Mała była 2 razy opętlona pepowiną, przez co było strasznie sina, ale szybciukto odzyskała kolorek. Mąż odważył sie nawet przeciąć pępowinę i dostałam małą na brzuszek. : Potem szycie, wazenie i pierwsze cysianie. Igusia przyssała sie modelowo i od razu zabrała się do drugiego cysia. No i tak jej juz zostało :laugh:
Troszke sie opisałam, zle myślę, że mi wybaczycie.
dytek
Fanka BB :)
- Dołączył(a)
- 9 Wrzesień 2005
- Postów
- 1 152
No to widzę Karola, że byłaś tak samo lekko zdziwiona jak ja. Widać za drugim razem bardzo szybko przechodzi się z rozwarcia 2cm na 10 (u mnie to trwało jakies 30min.).
Dobrze, że nie było problemów z przyjęciem do szpitala i że w ogóle było OK.
Dobrze, że nie było problemów z przyjęciem do szpitala i że w ogóle było OK.
No to czas na nasza opowiesc :-)
Mam nadzieje, ze czytaja nas przyszkle mamy i komus diodam swoim opisem otuchy :-)
Pojechalam sobie w piatek do szpitala na ktg. (byly 3 dni po terminie). Kompletnie nic sie nie dzialo i nic sie nie zapowiadalo.
Ktg wyszlo normalnie. Jakies delikatniutkie drgania w macicy, no ale nie porodowe jeszcze bynajmniej.
Potem badanko :-) Gin stwierdzil, ze szyjka nareszcie skrocona i zaczyna sie rozwierac, ale.... to moze potrwac jeszcze dluuuugo.
Ale podjal decyzje o przyjeciu mnie na patologie ciazy. Ze w zgledu na "przeterminowanie" i na to, ze mialam dolegliwosci zoladkowo-jelitowe.
Poprosilam go jeszcze o to, zebym mogla podjechac do domku dopakowac torbe i przygotowac sie. Oczywiscie nie mial nic przeciwko. Przeciezz nic sie nie dzialo :-)
Przyjechalam do domku, a tu... okazuje sie, ze leci krewka i odchodzi czop... caly zakrwawiony.
Pojechalismy jeszcze do sklep, zrobic zakupki do szpitala, a tu w sklepie jakies skurczyki :-)
Przyjeli mnie na oddzial... Skurczyki jakby coraz wyrazniejsze. O 20:30 kolejne ktg i wychodzi, ze skurczki sa juz ladniutkie, ale jeszcze nie do porodu.. tak na pol gwizdka dopiero...
Potem w nocy mialam reglarne skurcze, co 5 minut przez ponad 3 godzinki. Ale takie calkiem lajtowe. Przeysypialam pomiedzy nimi i byly spoko. Myslalam, ze sie zaczelo, ale zbadala mnie polozna i rozwarcie nadal tylko sladowe. Na ciasny opuszek.
Dali mi jakies czopki i skurcze przeszly jak reka odjal...
Potem rano ok. 9 znow zaczely sie takie liche skurcze co 5 minut. Dla mnie zauwazalne, ale zupelnie niebolesne i w niczym nieprzeszkadzajace (no moze w jedzeniu zupy mlecznej na stojaco :-)... <sniadanko>)
Podpieli ktg, a tu sie okazuje, ze.... no chyba rodzimy. Badanie i mamy juz 4 cm :-)
Byla 10... Przyjechal Robert, poszlismy na sale porodow rodzinnych (slicznie, zielono i optymistycznie), przyjechala moja mama.
I tak sobie siedzielismy (ja lezalam :-) ). Kolejne ktg. Skurcze juz na 90-120.... a ja dalej smiechnieta i zadowolona z zycia. O 11 rozwarcie juz na 6 cm.
Ja sie zaczynam bac, bo sie naczytalam o kryzysie siodmego centymetra.
No i tak sie zastanawiajac, kiedy on nastapi doczekalam sobie do kolejnego badania a tu.... lup wody odeszly :-). Mamy luzne osiem centymetrow.
Teraz troche zaczelo bolec. Ale znosnie. Troche sie podarlam (podobno nie bardzo), ale wlasciwie nie z bolu. Utkwoilo mi w glowie, ze wtedy jest latwiej. Mnie rzeczywiscie pomagalo jakos.
No i przekladamy sie chwile przed 13 na lozko porodowe :-)
I kurcze... przestaje bolec, skurcze jakies takie lipne.... Juz myslalam, ze sie zatrzymalo, albo cos... i ze cos nie tak idzie. Ale o 13 mamy pelne ropzwarcie i moge sobie przec :-)
Idzie ok, tylko niepotrzebnie patrze na polozna. Kaza mi pic, mnie sie nie chce... No meksyk.
Pre sobie.ale skurcze zanikaja ;-( Sa za krotkie.
No ale motywje mnie polozna, bo widzi glowke :-)
Wiec przemy sobie bez skurczykow... Troche ciezko, ale jakos idzie :-) Niestety jak sie prze praktycznie bez skurczu czuc naciecie krocza ;-( Ale jest ok :-)
Kolejne parcie i widze moja kochana glowke. Wiec dopieram i lup- wyskakje moj sledz :-)
Zadje oczywiscie durne pytanie "dlaczego jeszcze nie placze"??
Placze za to Robert :-)
Przecina pepowinke. Mala laduje mi na brzuszku :-)
Juz nic mi do szczescia nie brakuje :-)
Rodzinka w komplecie.
Pozwolili wejsc mojej mamie (przez pierwsze 3 godzinki byla caly czas razem z nami. Dopiero lozko porodowe bylo tylko z Robertem).
Biora malutka do pokoju obok na te wszystkie wazne rzeczy. Mama i Robert sa z nia, a my sobie rodzimy lozysko. Szyjemy sie (nic nie pamietam z szycia, a przy lozysku sobie robilismy jaja ogladajac wystajaca ze mnie pepowinke :-) ).
Przewoza mnie do pierwszej sali. Daja malutka... Przeplakalam ze szczescia cale te dwie godziny obserwacji. Wylam tak, jak jeszcze nigdy w zyciu.
Nie wiedzialam, ze to az tak... az takie emocje....
Podsumowujac:
Rodzilam 3,5 godzinki.
Prawie nie bolalo :-)
Porod rodzinny to najlepsze doswiadczenie w calym moim zyciu. Bede wdzieczna Robertowi juz zawsze za to ze byl, ze mnie wspieral i dawal palec do gryzienia... bo mu sie wydawalo, ze potrzeba... I za zimne oklady z recznika na glowe :-)
I mojej mamie... ze byla...
Ekipe przy porodzie mialam chyba najlepsza, jaka mozna sobie wymarzyc. Super polozna... Niesamowity lekarz... Obydwoje z fantastycznym podejsciem...
W ogole szpital oceniam bardzo dobrze. Wszyscy pomocni i zyczliwi...
Bylo super!!!!!!!
Ale i tak w domku najlepiej :-)
A historie powrotu do domku opisze innym razem :-) Teraz nawalilam juz tyle tekstu, ze chyba nikt nie dotarl do konca....
Mam nadzieje, ze czytaja nas przyszkle mamy i komus diodam swoim opisem otuchy :-)
Pojechalam sobie w piatek do szpitala na ktg. (byly 3 dni po terminie). Kompletnie nic sie nie dzialo i nic sie nie zapowiadalo.
Ktg wyszlo normalnie. Jakies delikatniutkie drgania w macicy, no ale nie porodowe jeszcze bynajmniej.
Potem badanko :-) Gin stwierdzil, ze szyjka nareszcie skrocona i zaczyna sie rozwierac, ale.... to moze potrwac jeszcze dluuuugo.
Ale podjal decyzje o przyjeciu mnie na patologie ciazy. Ze w zgledu na "przeterminowanie" i na to, ze mialam dolegliwosci zoladkowo-jelitowe.
Poprosilam go jeszcze o to, zebym mogla podjechac do domku dopakowac torbe i przygotowac sie. Oczywiscie nie mial nic przeciwko. Przeciezz nic sie nie dzialo :-)
Przyjechalam do domku, a tu... okazuje sie, ze leci krewka i odchodzi czop... caly zakrwawiony.
Pojechalismy jeszcze do sklep, zrobic zakupki do szpitala, a tu w sklepie jakies skurczyki :-)
Przyjeli mnie na oddzial... Skurczyki jakby coraz wyrazniejsze. O 20:30 kolejne ktg i wychodzi, ze skurczki sa juz ladniutkie, ale jeszcze nie do porodu.. tak na pol gwizdka dopiero...
Potem w nocy mialam reglarne skurcze, co 5 minut przez ponad 3 godzinki. Ale takie calkiem lajtowe. Przeysypialam pomiedzy nimi i byly spoko. Myslalam, ze sie zaczelo, ale zbadala mnie polozna i rozwarcie nadal tylko sladowe. Na ciasny opuszek.
Dali mi jakies czopki i skurcze przeszly jak reka odjal...
Potem rano ok. 9 znow zaczely sie takie liche skurcze co 5 minut. Dla mnie zauwazalne, ale zupelnie niebolesne i w niczym nieprzeszkadzajace (no moze w jedzeniu zupy mlecznej na stojaco :-)... <sniadanko>)
Podpieli ktg, a tu sie okazuje, ze.... no chyba rodzimy. Badanie i mamy juz 4 cm :-)
Byla 10... Przyjechal Robert, poszlismy na sale porodow rodzinnych (slicznie, zielono i optymistycznie), przyjechala moja mama.
I tak sobie siedzielismy (ja lezalam :-) ). Kolejne ktg. Skurcze juz na 90-120.... a ja dalej smiechnieta i zadowolona z zycia. O 11 rozwarcie juz na 6 cm.
Ja sie zaczynam bac, bo sie naczytalam o kryzysie siodmego centymetra.
No i tak sie zastanawiajac, kiedy on nastapi doczekalam sobie do kolejnego badania a tu.... lup wody odeszly :-). Mamy luzne osiem centymetrow.
Teraz troche zaczelo bolec. Ale znosnie. Troche sie podarlam (podobno nie bardzo), ale wlasciwie nie z bolu. Utkwoilo mi w glowie, ze wtedy jest latwiej. Mnie rzeczywiscie pomagalo jakos.
No i przekladamy sie chwile przed 13 na lozko porodowe :-)
I kurcze... przestaje bolec, skurcze jakies takie lipne.... Juz myslalam, ze sie zatrzymalo, albo cos... i ze cos nie tak idzie. Ale o 13 mamy pelne ropzwarcie i moge sobie przec :-)
Idzie ok, tylko niepotrzebnie patrze na polozna. Kaza mi pic, mnie sie nie chce... No meksyk.
Pre sobie.ale skurcze zanikaja ;-( Sa za krotkie.
No ale motywje mnie polozna, bo widzi glowke :-)
Wiec przemy sobie bez skurczykow... Troche ciezko, ale jakos idzie :-) Niestety jak sie prze praktycznie bez skurczu czuc naciecie krocza ;-( Ale jest ok :-)
Kolejne parcie i widze moja kochana glowke. Wiec dopieram i lup- wyskakje moj sledz :-)
Zadje oczywiscie durne pytanie "dlaczego jeszcze nie placze"??
Placze za to Robert :-)
Przecina pepowinke. Mala laduje mi na brzuszku :-)
Juz nic mi do szczescia nie brakuje :-)
Rodzinka w komplecie.
Pozwolili wejsc mojej mamie (przez pierwsze 3 godzinki byla caly czas razem z nami. Dopiero lozko porodowe bylo tylko z Robertem).
Biora malutka do pokoju obok na te wszystkie wazne rzeczy. Mama i Robert sa z nia, a my sobie rodzimy lozysko. Szyjemy sie (nic nie pamietam z szycia, a przy lozysku sobie robilismy jaja ogladajac wystajaca ze mnie pepowinke :-) ).
Przewoza mnie do pierwszej sali. Daja malutka... Przeplakalam ze szczescia cale te dwie godziny obserwacji. Wylam tak, jak jeszcze nigdy w zyciu.
Nie wiedzialam, ze to az tak... az takie emocje....
Podsumowujac:
Rodzilam 3,5 godzinki.
Prawie nie bolalo :-)
Porod rodzinny to najlepsze doswiadczenie w calym moim zyciu. Bede wdzieczna Robertowi juz zawsze za to ze byl, ze mnie wspieral i dawal palec do gryzienia... bo mu sie wydawalo, ze potrzeba... I za zimne oklady z recznika na glowe :-)
I mojej mamie... ze byla...
Ekipe przy porodzie mialam chyba najlepsza, jaka mozna sobie wymarzyc. Super polozna... Niesamowity lekarz... Obydwoje z fantastycznym podejsciem...
W ogole szpital oceniam bardzo dobrze. Wszyscy pomocni i zyczliwi...
Bylo super!!!!!!!
Ale i tak w domku najlepiej :-)
A historie powrotu do domku opisze innym razem :-) Teraz nawalilam juz tyle tekstu, ze chyba nikt nie dotarl do konca....
reklama
Podziel się: