przeżyłam koszmar.
pojechaliśmy najpierw do przychodni z założeniem, że mogą nas wrócić ze szpitala po skierowanie. tam pielęgniarka pooglądała, zaciągnęła jeszcze mocniej i do najbliższego pediatry. Ta pooglądała, zaciągnęła mocniej, do krwi i do chirurga. chirurg przerażony (palec był już spuchnięty, wyglądał jak duży, a to środkowy, buraczkowy i skrwawiony), wziął nas szybko pod lampę. Hanusia ryk nieziemski, ja razem z nią. trzymaliśmy ją we trójkę, bo tak wierzgała nogami i próbowała się wyrwać. chirurg próbował nożyczkami, igłą, pensetą - w końcu nie wiem jak wygiągnął, bo nie mogłam patrzeć, skupiałam się na trzymaniu Hani, nie osmarkaniu jej i myślach, że się uda. po kilku próbach chirurg mówi "nie dam rady, zaciskam jeszcze bardziej" i pisze skierowanie do Jaworzna do szpitala z oddziałem chirurgii dziecięcej, wypisał i mówi "spróbuję jeszcze raz", pogrzebał jeszcze z 5 minut, Hania aż się zanosiła z krzyku, ale odplątał. ulga jaką poczułam spowodowała, że.. zemdlałam, na szczęście świadoma odpłynięcia Hanię położyłam na kozetce i bach. kiedy już mnie ocucili chcieli wysłać na badania, ale się nie dałam. ranę ciętą Hanusi spryskali masą paskudztw, chcieli zawinąć, ale doszli do wniosku, że zostawią do obserwowania, bo gdyby opuchlizna nie zeszła (po tej męce palec był 2razy taki jak duży i cała stopa spuchnięta od przytrzymywania), gdyby siniał, gdyby pojawiła się ropa, gdyby Hanula płakała i nie przestawała.. masa gdyby, ale pojechaliśmy do domu. już w drodze dopadł mnie ból głowy, od płaczu i nerwów, tylko wysiadłam z auta i zaczęłam... wymiotować.. i tak sobie zwracałam żółć (bo nic poza śniadaniem o 7nie jadłam), dusiłam się przy tym i nie kontaktowałam z powodu bólu głowy. Misiek nie wiedział co robić, płakałam cały czas, mdlałam i na zmianę rzygałam. robił mi zimne okłady - żadne leki nie wchodziły w grę, bo wszystko zwracałam, nie mogłam nawet opłukać ust bez tej atrakcji. umordowana zasypiałam lub niesiona przez Miśka rzygałam dalej. przeszło koło 21, i to nie że wróciłam do formy, ale mogłam kontaktować. zobaczyłam bladego, przerażonego Miśka, podobno chciał mnie wziąść do szpitala, ale nie pozwalałam - wiele nie pamiętam, tylko ból i duszenie się.
Hanusia odsypiała to przeżycie, spała od 19 już całą noc, budziliśmy ją tylko o 22 na mleko, przebraliśmy i do łóżeczka. paluszek skląsł, ale nadal wygląda pasukdnie, na dowód mam zdjęcie z teraz. nigdy bym nie pomyślała, że przez taką głupotę dziecko może tak cierpieć, pomijając mój atak paniki. chirurg "pogratulował" szybkiej reakcji, bo mogliśmy stracić paluszek i dziękuję wszystkim bogom (mimo, że nie wierzę), że Hanusia była tylko w body, bo gdyby miała skarpetki to bym nie zauważyła i byłoby po ptokach. i jak ten mój kłak się zaplątał w paluszek?
pojechaliśmy najpierw do przychodni z założeniem, że mogą nas wrócić ze szpitala po skierowanie. tam pielęgniarka pooglądała, zaciągnęła jeszcze mocniej i do najbliższego pediatry. Ta pooglądała, zaciągnęła mocniej, do krwi i do chirurga. chirurg przerażony (palec był już spuchnięty, wyglądał jak duży, a to środkowy, buraczkowy i skrwawiony), wziął nas szybko pod lampę. Hanusia ryk nieziemski, ja razem z nią. trzymaliśmy ją we trójkę, bo tak wierzgała nogami i próbowała się wyrwać. chirurg próbował nożyczkami, igłą, pensetą - w końcu nie wiem jak wygiągnął, bo nie mogłam patrzeć, skupiałam się na trzymaniu Hani, nie osmarkaniu jej i myślach, że się uda. po kilku próbach chirurg mówi "nie dam rady, zaciskam jeszcze bardziej" i pisze skierowanie do Jaworzna do szpitala z oddziałem chirurgii dziecięcej, wypisał i mówi "spróbuję jeszcze raz", pogrzebał jeszcze z 5 minut, Hania aż się zanosiła z krzyku, ale odplątał. ulga jaką poczułam spowodowała, że.. zemdlałam, na szczęście świadoma odpłynięcia Hanię położyłam na kozetce i bach. kiedy już mnie ocucili chcieli wysłać na badania, ale się nie dałam. ranę ciętą Hanusi spryskali masą paskudztw, chcieli zawinąć, ale doszli do wniosku, że zostawią do obserwowania, bo gdyby opuchlizna nie zeszła (po tej męce palec był 2razy taki jak duży i cała stopa spuchnięta od przytrzymywania), gdyby siniał, gdyby pojawiła się ropa, gdyby Hanula płakała i nie przestawała.. masa gdyby, ale pojechaliśmy do domu. już w drodze dopadł mnie ból głowy, od płaczu i nerwów, tylko wysiadłam z auta i zaczęłam... wymiotować.. i tak sobie zwracałam żółć (bo nic poza śniadaniem o 7nie jadłam), dusiłam się przy tym i nie kontaktowałam z powodu bólu głowy. Misiek nie wiedział co robić, płakałam cały czas, mdlałam i na zmianę rzygałam. robił mi zimne okłady - żadne leki nie wchodziły w grę, bo wszystko zwracałam, nie mogłam nawet opłukać ust bez tej atrakcji. umordowana zasypiałam lub niesiona przez Miśka rzygałam dalej. przeszło koło 21, i to nie że wróciłam do formy, ale mogłam kontaktować. zobaczyłam bladego, przerażonego Miśka, podobno chciał mnie wziąść do szpitala, ale nie pozwalałam - wiele nie pamiętam, tylko ból i duszenie się.
Hanusia odsypiała to przeżycie, spała od 19 już całą noc, budziliśmy ją tylko o 22 na mleko, przebraliśmy i do łóżeczka. paluszek skląsł, ale nadal wygląda pasukdnie, na dowód mam zdjęcie z teraz. nigdy bym nie pomyślała, że przez taką głupotę dziecko może tak cierpieć, pomijając mój atak paniki. chirurg "pogratulował" szybkiej reakcji, bo mogliśmy stracić paluszek i dziękuję wszystkim bogom (mimo, że nie wierzę), że Hanusia była tylko w body, bo gdyby miała skarpetki to bym nie zauważyła i byłoby po ptokach. i jak ten mój kłak się zaplątał w paluszek?