Absolutnie rozumiem to poczucie "jestem w ciąży, ale w niej nie jestem." Ja chciałam jak najszybciej już w niej nie być. Chciałam, żeby "to" ze mnie wyciągnięto i żebym jak najszybciej mogła się starać o dziecko, hmm... o takie "prawdziwe dziecko", jak córka, którą już miałam. Dla mnie moja poroniona ciąża na etapie bety 333.4 była ciałem obcym, które chciałam jak najszybciej usunąć. Mnie wypuścili, niemal wyrzucili ze szpitala nie mówiąc dokładnie co się stało, niespełna dobę po przyjęciu. Kazali czekać, powiedzieli, że będę krwawić jak przy okresie, a jak się skończy, to mam oznaczyć betę. I nara. Kiedy ginekologowi wydającemu opinię przed wypisem chciałam się zapytać czy moja reakcja psychiczna jest normalna, to nie dał mi dokończyć, zamknął mnie słowami "tak, to się często zdarza". Byłam więc w tej ciąży, nieciąży jakieś dwa tygodnie i się zaczęło. Jakby mocniejszy okres, bardziej bolesny. Poszłam na USG tydzień później, wszystko czyste. Bez łyżeczkowania. Czy wolałabym poronić tak jak poroniłam? Jasne. Fizycznie kompletnie nie czułam żadnej różnicy niż tego co mam podczas okresu, psychicznie wolałabym, żeby mi ktoś powiedział, co się stało, jaka była przyczyna tego zatrzymania albo chociaż powiedział dlaczego ciąże się zatrzymują. Wszystkiego dowiedziałam się sama, dopiero jakiś czas po poronieniu, w zasadzie w połowie drugiej ciąży. Ale i tak chciałabym być w domu. Nienawidzę lekarzy, pielęgniarek, położnych, szpitali, przychodni i w ogóle wszystkiego co ma związek ze służbą zdrowia. Cieszę się, że miałam te krwawienia w domu i mogłam zachowywać się jakby to był tylko okres. W szpitalu byłabym niedoinformowana tak samo jak w domu, ale do tego otoczona obcymi, jedząca, śpiąca i ciągana po badaniach na rozkaz jak w wojsku, a przede wszystkim w szpitalu, który wcisnął mnie już raz w traumę. Miałam wielką nadzieję, że uda mi się uniknąć kontaktu z lekarzami w tym czasie, bo miałam już dość pokazywania intymnych części ciała ludziom, którzy za nic mają i mnie i tę ciążę i inne kobiety ze stratami.