Dziewczyny, coś wam powiem co do pozytywnego i negatywnego myślenia. Ja osobiście byłam nastawiona bardzo negatywnie. A bardziej to było tak- po wszystkim co przeszłam przed in vitro było już bardzo ciężko, ale na wizycie przed rozpoczęciem procedury ze względu na swoje przejścia dostałam od razu zielone światło na zapłodnienie wszystkich komórek, amh przyzwoite, bo 2,3, pęcherzyki preantralne wyglądały ładnie. Lekarka napawała optymizmem. Wróciłam do domu po wizycie i zadzwoniłam do przyjaciółki i powiedziałam jej, że to wszystko wydaje się takie proste. Wiedziałam jedno- zapłodnią wszystkie moje komórki, więc będzie minimum 6 zarodków i wszystko się na pewno wtedy uda, bo to aż 6 szans! No i dostałam w pysk od życia już niedługo później, bo okazało się, że stymulacja przebiega tragicznie, a estradiol cały czas wskazywał na jedną, słowem jedną dojrzewającą komórkę. Cały mój optymizm szlak trafił, wiedziałam już, że się nie uda, chciałam odwoływać punkcję. Rzutem na taśmę w dzień podania ovitrelle okazało się, że jest szansa na drugą komórkę. Wiedziałam, że pewnie nie będzie zarodków, ale za namową lekarki postanowiłam procedować, na zasadzie, że i tak już nic nie mam do stracenia, co się stało to się nie odstanie. Oprócz tego były zawirowania z urlopem mojej lekarki, punkcję robił mi kto inny, transfer też. Nad moim zarodkiem dosłownie, literalnie wzdychano, że taki słaby. I potem 7 dpt beta cud, w którą nie wierzyłam. A dwa dni później pierwszy raz zobaczyłam krew i pierwszy raz myślalam, że żegnam się z tą ciążą. Poziom emocji skaczących to w jedną to w drugą stronę był niepojęty. A przyjaciółka mówiła mi, żebym jeszcze się nie cieszyła, żeby nie zapeszac. Więc jak się chwilowo ucieszyłam to sobie przypominałam, że mi nie wolno. I kiedy w 5t+6 dostałam dużego krwawienia i byłam już pewna, że poroniłam to dotarło do mnie, że być może właśnie straciłam moją jedyną w życiu ciążę, a nawet nie zdążyłam się nią ucieszyć. Dużo pracy wewnętrznej kosztowało mnie racjonalizowanie sobie. Że to, czy się cieszę, czy nie nie ma żadnego wpływu na to co się wydarzy. Ze wydarzenia się od tego niezależne. I na tym polega cały problem, że nastawiamy się pozytywnie, bo wierzymy, że wtedy się uda, bądź nastawiamy się negatywnie, bo wierzymy, że los działa na opak i jeśli uwierzymy to się nie uda. To są nasze mechanizmy obronne. Dlatego myślę, że musimy tu być dla siebie wyrozumiałe. Każda z nas reaguje inaczej, każda ma inną wytrzymałość i strategię. Mamy tu grupę wsparcia, więc pozwólmy dziewczynom przeżywać rzeczy po swojemu. Owszem, być może negatywne podejście jest smutne do obserwowania z boku, ale nadmierna pozytywność to też czasami tylko maska do ukrycia lęku. Znam te wszystkie emocje. Byłam i tu i tu. I rozumiem Was wszystkie i mam nadzieję, że nawet jeśli ktoś ma podejście, którego nie wspieracie to będziecie mimo wszystko próbować zrozumieć skąd to się bierze. Wspierajmy się. Serducha dla Was wszystkich