U mnie to co kilka miesięcy huśtawka… z jednej strony wiem że moje życie jest pełne i bez dzieci i jestem pogodzona z tym, że mogę się ich nie mieć. Z drugiej strony, jak znowu słyszę że kolejna moja koleżanka jest w ciąży lub kolejnej ciąży, nawet pomijając to że mają problemy z tarczycą, pcos i milion innych rzeczy które lekarz przez lata wymieniał jako przyszłe problemy przy zajściu w ciążę, a mnie tak chwalili że piękna macica ble ble.. a to ja tu od lat nie mogę zajść w ciążę, to mnie zalewa złość i zazdrość. Mija oczywiście. Daje sobie szansę z in vitro, żeby za ileś tam lat nie żałować, że mogłam zrobić jeszcze coś, a jednak nie zrobiłam. I to nie jest tak, że ktoś za dużo rozkminia. Każdy ma prawo do swoich emocji, jakiekolwiek by one nie były. Dobrze jest się tym dzielić.
U mnie to wraz z hormonami się zmienia. Zanim podeszłam do stymulacji to dwa tygodnie płakałam. Potem w trakcie płakałam. Właśnie dlatego, że nie wiem jak to będzie dalej i co się stanie z tymi maluchami. Ja żadnego nie chce oddać do adopcji.
Potem się wzruszyłam jak zobaczyłam jak lekarz tę małą blastke z nóżką wystająca (jak to pani embriolog powiedziała), wstawił do macicy. I zdałam sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu mam w sobie zarodka i on żyje.
Jest to magiczne.
Teraz staram się za dużo nie myśleć o tym co dalej z moimi maluchami. Bo jest duża niewiadoma co się przyjemnie co nie itd. Robię kroczek po kroczku, od badania do badania, od leku do leku i mi to pomaga. Teraz kolejny cel to usg i serduszko
(Ja mam niedrożność jajowodów - i póki co tylko ten problem stwierdzony przez lekarzy)