Hej hej jesteśmy. Żyjemy, kleszczy zero, ja ciągle nie mogę dojść do siebie, torby nie rozpakowane, Wojtek dzisiaj od rana na bajkach jedzie

a ja próbuję ogarnąć siebie i wszystko dookoła.
Powiem tak: wyjazd z raczkującym dzieckiem w las (bez bieżącej wody, 5 osób i pies w jednym pokoju, dwa dni deszczu = umordowanie po pachy

) Tak coś w kościach czułam, że jak nie chodzi jeszcze to będzie klapa no bo przecież jak chwilowo nie padało to nie puściłam go na trawę przed domem gdzie pełno robactwa w tym czerwone gryzące mrówki

no a w łóżeczku turystycznym posiedział może z 10 min i wrzask

A takie z rąk do rąk noszenie to on ma gdzieś bo chciał na glebę łazić. Jedynie wczoraj było słoneczko i trochę posiedzieliśmy na kocach. Wstawię zdjęcia to same zobaczycie.
Ogólnie taki sobie wyjazd, ale to miejsce gdzie jeździmy od zawsze( mój tata się tam urodził; w lesie

) i taki mam sentyment, że za rok i tak pewnie skoczymy na parę dni. Wierzę, że jak już będzie łaził to wyjazd będzie mniej męczący.
No ale chociaż mąż mój jakiś się "lepszy" zrobił na wyjeździe. Spaliśmy sobie w namiocie (Wojtek z rodzicami moimi w domku), więc było jak za starych dobrych czasów romantycznie i takie tam ;-)

. W ogóle taki bardziej rodzinny się zrobił, zajmował się dzieckiem i w ogóle dobrze mu zrobił ten wypad.
Spadam na razie bo Wojtek się domaga towarzystwa.
Dzagud, napisałaś posta przede mną...Bardzo współczuję przygód i mam nadzieję że Weronika wykorzystała limit "awarii" na dłuższy czas.