Matka frustratka pomaga wieszać kinkiet
Mąż obudził się w sobotę rano i powiedział – dojrzałem do tego, żeby przykręcić ten kinkiet. Zrobiłam mu jajecznicę, żeby mu motywacja nie opadła i poszedł na górę, wieszać. My z synkiem siedzieliśmy sobie na dole. Mąż przyszedł po wiertarkę. – Tata grrrrrrr!!! Ucieszyło się dziecko, zresztą bardzo sugestywnie naśladując odgłos wiertarki. Mąż wychylił się przez poręcz schodów – możesz przyjść? - mogę. No to idziemy. – Gdzie to ma wisieć dokładnie? Pyta mąż. Ustalamy, gdzie to ma wisieć dokładnie. Zbieram pluszaki, które dziecko zdążyło rozwlec, bo po co mają brać udział w wieszaniu kinkietu, a potem postanawiam posprzątać łazienkę. Po pierwsze, bo jej się należy, a po drugie, bo przylega do pokoju w którym trwa wieszanie kinkietu, więc jakby co będę na podorędziu. Dziecko zabieram ze sobą i na wszelki wypadek zamykamy się w łazience, niech się mały nie rozłazi i nie przeszkadza. Zaczynam zbierać z podłogi porozrzucane ubranka dziecięcia. Synek wyciąga ze stosu ciuchów przeznaczonych do prania body z tygrysem i radośnie warcząc próbuje założyć je sobie na nogę. Zdejmuje w tym celu buciki, oczywiście. Zastyga nagle, bo dobiega nas głośne ŁUP!!! A potem następne i jeszcze jedno. Synek musi sprawdzić co robi ŁUP!, więc wlokąc za sobą body z tygryskiem podbiega do drzwi i wali w nie pięściami. Dobra, idziemy oglądać co robi ŁUP! Łup! robi tata, który usiłuje wykuć w ścianie bruzdę pod kabel. Bruzda jest póki co malutka i płytka, ale na podłodze zalega wspaniała kupa gruzu. Synek natychmiast w nią włazi, po czym z jękiem rozpaczy podnosi do góry bosą stopę oblepioną od spodu okruchami tynku. Rzucam się na ratunek, a wtedy on łapie mnie za włosy i podnosi do góry również drugą stopę, przewracając się na plecy w gruz. Pociągnięta za kudły tracę równowagę i wpadam na krzesło, na którym stoi mój mąż z młotkiem i majzlem. Krzesło chwieje się niebezpiecznie, mąż cedzi przez zaciśnięte zęby –zabierz go stąd, no to zabieram. Otrzepuję z grubsza z tynku ubranko, dokładnie bose łapki i schodzimy na dół, gdzie oddaję dziecko babci. Sama wracam na górę, bo dochodzą mnie podejrzane odgłosy. Mąż upycha kabel w bruździe. Kabel zachowuje się jak żywy wąż z nerwicą – wije się i wybrzusza i za cholerę nie chce się w tej bruździe ułożyć. – Może gwoździkiem – proponuję nieśmiało, podając mężowi gwoździk, żeby nie dać szansy argumentom typu „ a skąd ja ci wezmę gwoździk” Mąż stuka młotkiem w gwoździk i nie udaje mu się przychwycić nim kabla, ale za to wywala śliczną dziurę w ścianie. Patrzę na to ze zgrozą, bo wiem, że tej pięknej granatowej farby zostało tylko troszeczkę w puszce i jak trzeba będzie zamalować jakąś większą dziurę to może nie starczyć. Ale ponieważ mąż ma w oczach początki obłędu to na jego prośbę posłusznie się schylam i grzebię w pudełku z gwoździkami i znajduję kolejny mały gwoździk i mu podaję, dzięki czemu może wywalić drugą dziurę w ścianie, trochę niżej za to dużo większą. Heroicznie milczę. Mąż też. Mija kilka długich i zawiesistych sekund. W końcu mąż rzuca gwoździkiem. Złazi z krzesła, bierze puszkę ze szpachlówką i mówi – potrzymaj to za ten koniec, a ja to przychwycę. I zaczyna smarować ścianę szpachlówką. A ja próbuję trzymać za ten koniec i wtedy kopie mnie prąd. W reakcji na to wyrażam się nieparlamentarnie, a mąż pyta – kopnęło cię? – I owszem, odpowiadam, kopnęło; a on mi mówi, że to dlatego że to jest pod prądem. Nie chcę już trzymać za ten koniec i wychodzę. Jakiś czas później zjawiam się na górze w towarzystwie dziecka. Przychodzimy poinformować tatę, że może przyjść na obiad. Nie może, bo stoi na krześle i trzyma za koniec. Bruzda częściowo zasmarowana jest szpachlówką, która tworzy malowniczą bulwę. Trudno mi się dowiedzieć ile zamierza stać i trzymać, bo się wyraża nieparlamentarnie i mówi coś w rodzaju że prawdopodobnie do końca świata, bo wcześniej to cholerstwo nie zwiąże, a dopóki nie zwiąże to on musi trzymać. Nasze potomstwo w tym czasie wysypuje śrubki, gwoździki i wiertła prosto w kupkę gruzu. Zaczyna je zbierać, ale to trwa długo, bo musi co chwilę otrzepywać rączki. Nudzi się szybko i porzuca śrubki, na rzecz wleczenia po podłodze wiertarki, ciągniętej za kabel. Po pierwsze nie pochwalam tej rozrywki, po drugie uświadamiam sobie rzecz straszną, więc łapię dziecko, mówię mężowi że jak się jednak zdecyduje puścić koniec to może przyjść na obiad, a jak nie to ja mu przyniosę w menażce i z dzieckiem ryczącym - bo nie pozwoliłam mu zabrać wiertarki – pędzę na dół. Wpadam do kuchni, wciskam dziecko babci i krzycząc – nakarm go, bo ja muszę znaleźć ten *******nik! rzucam się grzebać po szufladach. Babcia wtłacza wijące się dziecko w fotelik do karmienia - dziecko przecież nie chce teraz jeść, tylko chce brać udział w tym ciekawym co się dzieje – i pyta o jaki *******nik chodzi i przypomina że miałam się nie wyrażać przy dziecku. No więc wyjaśniam, że owszem, miałam się nie wyrażać, i generalnie się nie wyrażam, ale sprawa jest najwyższej wagi, albowiem ów niewymawialny to przedmiot służący do wyciągania zaślepek z gniazdek. Zaćmiło nas swego czasu i nabyliśmy w Ikei zestaw zaślepek do kontaktów. Zaślepek było mnóstwo, a do tego jeden taki jakby negatyw zaślepki, który służy do tego żeby ewentualnie taką zaślepkę móc wydłubać , jakby człowiek miał taką potrzebę. Niczym innym wydłubać się nie dadzą. I zaraz będzie katastrofa, bo tam są wszędzie zaślepki i jak się mąż zorientuje, że wtyczkę od wiertarki to sobie może co najwyżej do nosa wsadzić to mu zapał zwiędnie i kinkietu nie będzie. Babcia zdaje się rozumieć powagę sytuacji, bo ze zgrozą w głosie pyta jak ten *******nik wyglądał. Z głową w szafce odpowiadam, że tak samo, tylko był czerwony. Dziecko ze złością dziobie stół widelcem. Wypełzam z szafki, nakładam dziecku na talerz - na szczęście jest makaron, będzie spokój. Mały siedzi i z namaszczeniem wciąga spaghetti, a ja mam przypływ olśnienia i postanawiam sprawdzić takie jedno pudło i ten czerwony przedmiot tam jest. Z okrzykiem tryumfu pędzę z nim na górę. Na schodach zderzam się z mężem, który mówi coś o wyrównaniu potem i schodzi na dół. Wpadam do pokoju, wyciągam zaślepkę, unoszę wzrok i widzę bulwę z której wystaje kabel i smark szpachlówki cieknący po ścianie. Schodzę do kuchni – tam się trochę jakby wybulwiło – mówię. Mąż warczy, że wie i że właśnie o tym mi mówił i że to się wepchnie jak to stwardnieje. Odkładam czerwony przedmiot na środek stołu i mówię - tego należy strzec jak oka w głowie, to nie może zginąć, to jest bardzo ważne.
Wieczorem bulwa jest nadal, kabel wystaje, kinkiet leży na podłodze. Gruz zamiotłam. Dziecko biega tam i z powrotem po materacu leżącym na podłodze i nie chce iść spać. Mąż siedzi przy komputerze, gra w pasjansa pająka i wygląda jakoś tak nieprzystępnie. Przełom następuje jakiś czas później. Maleństwo leży w łóżeczku, przeczytaliśmy już regulaminową ilość razy książeczkę o pajączku i książeczkę o kaczuszce ( upiorna książeczka, na każdej stronie ma słowo „niestety”) i dziecię prawie przysypia. I wtedy do sypialni wpada mój mąż, z błyskiem w oku i okrzykiem „ gips, trzeba kupić gips!!!” Dziecko zrywa się na równe nogi, psy zaczynają szczekać, ale nic to – mamy rozwiązanie!
Następnego dnia rano jedziemy po gips. Nie zapominamy też o kupieniu taśmy izolacyjnej, kostki elektrycznej, abażuru do kinkietu. I wracamy do domu i dosłownie w mgnieniu oka wszystko jest zaszpachlowane, wyrównane, wywiercone, przykręcone, powieszone , zamalowane, posprzątane.
I tylko jedno troszkę psuje mi humor. Bo kiedy wieczorem ( dziecko już śpi i nie słyszy) zadaję babci pytanie o czerwony *******nik, to okazuje się, że bardzo się przejęła tym, że on taki ważny i nie może zginąć i gdzieś go schowała. Gdzie? Nie pamięta. Gdzieś bardzo dobrze schowała, na pewno nie zginie.
Zabrałam się do poszukiwań i w końcu go znalazłam. I postanowiłam schować, żeby nie zginął. I schowałam. Nie pamiętam gdzie.