Z dziennika matki frustratki
A na obiad to dziś zrobię tofu. Mój synek uwielbia tofu. Najchętniej takie w sosie z orzeszków ziemnych, bardzo nam ostatnio zasmakowało w knajpie. Niebiosom niech będą dzięki za Internet – jest przepis! Jednym okiem oglądam – tofu na deseczkę i w kosteczkę, marynata i sratatata – drugim okiem sprawuję macierzyńską opiekę. Dziecina słodko się bawi. To może ja pokroję to tofu i wrzucę do marynaty, to powinno tak parę godzin poleżeć. Idziemy do kuchni - mój synek, pięć psów, kot i ja. Drogę do lodówki blokuje mi leżący pies i bujające się złowieszczo krzesło – synek próbuje przemieścić je w kierunku blatu. Jest tofu. W takim jakby worku foliowym. Nożyczek nie ma tam gdzie być powinny, może powinnam iść ich poszukać, ale wtedy musiałabym zabrać ze sobą 5 psów ( nie mogę ich zostawić w kuchni, bo wszystko zeżreją) i dziecko, zapewne razem z krzesłem. Dziabię ten worek nożem, mało skutecznie, nadgryzam zębami i szarpię i ta ciecz w której to tofu się moczy mi się wylewa na koszulkę i na spodnie i reszta na podłogę. I to tofu też się wylewa, ale udaje mi się je ocalić w ostatniej chwili, zanim upadnie prosto w rozdziawioną, wiecznie głodną krokodylą paszczę Balbiny. No tak, w kosteczkę to ono nie będzie raczej, A, penis z kosteczką, nie forma się liczy tylko treść, więc szybko kroję w coś możliwie zbliżonego, przerywając tylko kilka razy, żeby : posmarować dziecku masłem kromkę chrupkiego chleba ( chleb z szafki wyjęło, stoi i wali pięściami w lodówkę), zabrać dziecku ścierkę którą bije Florence, zabrać Łucji ukradziony dziecku chlebek ( bo to niepedagogiczne, pozwalać jej kraść), zabrać Balbinie opakowanie po tofu, wyrzucić ze stołu kota, zabrać dziecku ścierkę, zabrać dziecku nóż, zabrać dziecku opakowanie po tofu, zabrać Balbinie ścierkę, zabrać tofu sprzed nosa Jego Wysokości który dyskretnie umieściwszy mordę na skraju stołu przesuwa się coraz bliżej deski z tofu, a na blacie zostaje po tej mordzie mokry ślad jak po ślimaku, nie jak po milionie ślimaków więc jeszcze muszę to wytrzeć tylko bym chciała wiedzieć co się do ciężkiej cholery stało z tą ścierką, która tu przed chwilą była. Że niby z czego ma być ta marynata? Sos jaki? Teryiaki? Nie mamy takiego i nie kupimy go raczej w lokalnym „kefirku”, ale nic to, mamy sos sojowy i mamy ekstrakt z suszonych śliwek i mamy – bums!!! Synek wybebeszył szafkę z garnkami, duża pokrywka spadła na podłogę, Florence się przestraszyła i na wszelki wypadek użarła Sonię w piętę, Sonia na wszelki wypadek zaczęła uciekać, a jak ucieka to nie patrzy i stratowała dziecko, które usiadło na Jego Wysokości, a na to wszystko wpadła Balbina, która myślała że skoro trzaskają garami to dają jeść. Ona zawsze tak myśli, nawet kilkaset razy dziennie. I mieszam jedno z drugim a synek bebeszy kolejną szafkę o cholera, tam są słoiki i butelki, ufff, wyciągnął puszkę… Uff nie trwa długo bo puszka jest zamknięta a dziecko by chciało, żeby nie była. Wali puszką o podłogę, Florence wpada w histerię a Balbina zaczyna szczekać do wtóru. Mam taką samą puszkę, tylko otwartą. Stoi na blacie po przeciwnej stronie stołu. Zawiera suszone śliwki w syropie własnym – lepkie, słodkie i przepyszne. Krzyczę do synka, żeby poczekał sekundę i że już mu dam taką samą puszkę tylko fajniejszą, obiegam stół, macham ścierką na kota, który z wyrazem obrzydzenia i niedowierzania moczy łapę w mojej marynacie, potykam się o Łucję, uderzam z całej siły bosą stopą o stołową nogę a kolanem o krzesło, rzucam przekleństwo a łapię puszkę, wracam, wręczam dziecku. Synek jest wyraźnie zadowolony. Pakuje łapę do puszki, wyciąga ociekającą sokiem śliwkę, próbuje, i wyraźnie mu smakuje, ale nagle orientuje się że ma łapkę w lepkim soku, a tego to on nie znosi, więc macha lepką łapką pryskając sokiem wokoło, a potem odkłada śliwkę na grzbiet Gjalpona i żałośnie jęczy „bachum, bachum” co nie wiedzieć czemu oznacza w jego pojęciu mycie łapek. Proponuję mokrą chusteczkę, paczka chusteczek zostaje uchwycona w lepką łapę i z pogardą ciśnięta w Balbinę, a synek łapie mnie za spodnie ( nie szkodzi, i tak są w tym odcieku z tofu), wstaje, z determinacją przysuwa sobie do zlewu krzesło, przy okazji wjeżdżając mi nim w kolano i depcząc drugą stopę. Gramoli się na krzesło i wściekle szarpie kran, bo do kurka nie sięga, a co to ma znaczyć, że się nie leje? Odkręcam wodę i stojąc jedną nogą na krześle żeby asekurować dziecinę usiłuję się wykręcić w helisę, żeby wyrzucić kota z marynaty. Cudem udaje mi się utrzymać równowagę, kiedy wpada na mnie całą masą swoich 70 kilo wściekły Gjalpo, któremu Balbina zdjęła z grzbietu przyklejoną śliwkę a przy okazji wydarła kosmyk sierści. Wrzeszczę na psy, a spuszczone z oka dziecię korzysta z okazji porywając z suszarki miseczkę, którą napełnia wodą i z satysfakcją wylewa sobie na brzuch. Oprócz dziecięcego brzuszka mokre jest też krzesło, moje spodnie ( ale to drobiazg) i spory kawał podłogi, i dlatego Łucja się przewraca do kałuży i mokra i obrażona idzie się położyć na kanapie. Zakręcam wodę, łapię synka pod pachę i wynoszę z kuchni ( omal się nie przewracając w kałuży), nie zwracając uwagi na żałosne protesty które szybko przechodzą we wściekły ryk. Z kuchni dochodzi mnie podejrzany brzdęk, więc sadzam ryczące dziecko na środku podłogi i gnam zobaczyć co brzęczało. Brzęczała Balbina, która próbowała zobaczyć co jest na stole i zrzuciła sobie nóż na głowę. Wyrzucam z kuchni Balbinę, Florence, Sonię i kota i zamykam drzwi. Synek ryczy dalej, ale już nie siedzi na podłodze, tylko wciera w fotel syrop śliwkowy – jakim cudem po myciu rączek, na skutek którego dokumentnie mokre jest dziecko, mokra jestem ja, mokry jest pies i podłoga też, jakim cudem, ja się pytam, udało mu się ocalić tą uświnioną łapkę przed kontaktem z wodą? Rzucam się z mokrymi chusteczkami ratować fotel, rzucam się przebierać dziecko, pod którym powoli formuje się kałuża, przy akompaniamencie wrzasków rozbieram synka do połowy, mniej więcej, nagle gdzieś w mózgu coś mi zaskakuje, ilość mi się nie zgadza więc pędzę do kuchni sprawdzić no i oczywiście, zamknęłam Gjalpa, musiałam go nie zauważyć jak wszystkich wyrzucałam. Gjalpo leży trzymając między łapami puszkę po śliwkach w syropie i dostojnie ją wylizuje. Całe szczęście, że się zajął śliwkami – tofu ocalało!!! Przebrałam, wytarłam, jeszcze raz wytarłam i wytarłam tez i wyrzuciłam i znów wytarłam, a potem przyjechał mąż i zajął się synkiem, a potem dziecię poszło spać, a ja to tofu opanierowałam i usmażyłam i zrobiłam sos i wyszło genialne, przepyszne, zachwycające! A potem synek się obudził i dostał obiadek .
I spojrzał na swój talerzyk i spojrzał na mnie i jeszcze raz na talerzyk i rzucił talerzykiem o podłogę i tofu zjadła Balbina, a ja musiałam smażyć racuchy.