No wiec tak w miare w skrocie wszystko odbylo sie mniej wiecej tak:
W poniedzialek 09.02. ucieszona ze moge wstawac bo ciaza juz donoszona (skonczony 37 tc) przy jednoczesnym zmniejszeniu dawki fenoterolu do 1,5 tabletki na dobe po prostu sie przetrenowalam.Maz mial tego dnia wolne,wiec z rana pojechalismy na zakupy kupic lozeczko,przewijak,apteczne drobiazgi (herbatki antykolkowe,na laktacje itp),materac,posciel itp dla malej.Potem cmaz zlozyl lozeczko,ja je ubralam a po poludniu przyjechal brat meza z narzeczona pomoc nam przestawiac meble w sypialni tak,by zmiescilo sie jeszcze lozeczko.Jak juz poszli to doszykowalam kacik malej i poszlam ogladac TV (lecialo na wspolnej).Potem zjadlam 4 wielkie kanapki i sloik warzywnej salatki z majonezem (a przed cc nie mozna jesc
),polozylam sie przed laptopem i czuje nagle takie fale ciepla jedna za druga-cos jakby mocz ale to nie mocz.Skapnelam sie ze to wody i zaczelam krzyczec ze odchodza mi wody,maz spal obok wiec musialam wrzasnac glosniej ze musimy zadzwonic po karetke.Maz spanikowany powtarzal "o jezu co robic",to ja mowie pakuj mi torbe bo rozpakowana po ostatnim pobycie szpitalu.I na lezaco mowilam mu co gdzie mam i jak pakowac,a tu spodnie przesiakly,kanapa zalana...Potem nie moglismy sobie przypomniec numeru pogotowia,ale w koncu sie udalo.Pogotowie bylo za 15 min.Kazano mi sie przebrac z tych mokrych spodni,wziac dokumenty i pojechalismy.Chamstwo nad chamstwami nie wpuscili meza ze mna do karetki-kazali mu jechac osobno!Siedzac w karetce (nawet noszy nie mieli a jak odejda wody to powinno sie trzymac poziom a nie pion),plakalam i odmawialam modlitwy aby wszystko bylo dobrze z mala.Potem plakalam jeszcze bardziej bo przestalam czuc ruchy malej,nawet przemknelo mi przez mysl ze to juz koniec,ona jest martwa.Zaryczana i samotna bo maz dojechal za jakies 20 min poszlam na izbe przyjec i po 10 min biurokracji zawiezli mnie wozkiem na oddzial.Tam poprosilam o natychmiastowe zbadanie tetna dziecka bo ruchow nadal nie czulam.Okazalo sie jednak ze wszystko jest OK.Potem zbadali mnie ginekologicznie i powiedzieli ze jest rozwarcie na poltora palca (wiec male jeszcze) ale najdalej za 1,5 h bede na stole operacyjnym.Maz wreszcie dojechal,zadzwonil do mojej mamy a mama w szoku jakby nie zrozumiala ze to JUZ,myslala ze ciecie bedzie nastepnego dnia z rana.Poprosilam ja by przyjechala,bo w szoku sama na to nie wpadla.Nie zdazyla jednak przed operacja,tylko w trakcie wiec nie widzialysmy sie zanim mnie pocieli a tak chcialam bo jestemy nie tylko matka i corka ale przyjaciolkami.Potem pobrali mi krew,dawali rozne zastrzyki,pytali o rozne rzeczy a ja z bolu (zaczely sie juz skurcze)ledwo wiedzialam co mowie.No i trafilam na stol.Dostalam znieczulenie w kregoslup,podczas operacji bylam swiadoma,tylko na chwile zasnelam.Patrzylam sobie w lampy na suficie obserwujac co nieco.Po okolo 30 min zobaczylam corcie,plakala wysokim dziewczecym glosikiem,to bylo takie wzruszajace.Potem mi ja pokazali na sekundke na wozeczku i pojechala na badania w skali Apgar.Nastepnie zakladano mi szwy i w sumie po okolo 45 min od znieczulenia bylo po wszystkim.Bylo mi bardzo zimno,mialam dreszcze.Jak juz zawiezli mnie na sale (obok byla dziewczyna ktora miala cc 1,5 godz przede mna),przyszli do mnie mama i maz opowiadajac ile corcia wazy,mierzy,czy zdrowa itp.Bylam taka szczesliwa.Potem podlaczyli mnie pod kroplowki,cewnik,uspili.O tym jak znosilam powrot do siebie po cc opisalam na watku o cesarskim cieciu.Coreczke zobaczylam ponownie rano,gdy kazano nam przystawic dzieci do cyca (w moim przypadku pustego,pokarm pojawil mi sie dopiero w 5 dobie po cc)-sliczna i malutka.I pomyslec ze te male raczki i nozki mnie kopaly w brzuchu a teraz juz dziecko spi w lozeczku.To jest nie do uwierzenia,MAM CORECZKE-prawdziwy cud!