Zacznę trochę od końca, a właściwie od miejsca, w którym jestem teraz. To, co piszę teraz do Was jest skutkiem ostatnich świąt Bożego Ciała i nie obiecam Wam, że zawsze tak jest, i że każdej z nas się uda ale może jednak jest Ktoś, kto nad nami czuwa, jakkolwiek Go widzimy.
Gdy siedziałam na mszy otoczona gromadą dzieci, które miały sypać kwiatki i dzwonić dzwoneczkami w procesji , spojrzałam w górę i zrobiło mi się wstyd, wstyd przed Bogiem. Mija rok odkąd pojawił się na świecie mój ukochany synek, ogromny, niepojęty cud i jakoś nie miałam jak dotąd czasu, żeby całym swoim sercem i siłami za niego podziękować. Owszem modliłam się, ale poczułam, że to za mało! Nie jestem kościelnym fanatykiem, nie popieram dziękowania poprzez płacenie księdzu za mszę więc…nie odbierajcie tego w ten sposób ale patrząc Bogu w oczy obiecałam po prostu przekazać swoje świadectwo. Był u nas kiedyś w kościele mężczyzna, który w ten sposób podzielił się kiedyś swoim doświadczeniem i pomyślałam, ileż trzeba mieć odwagi. Ja aż tyle nie mam żeby stanąć na ambonie ale od czego mam Was. Zacznę zatem od początku…
Majowy, długi weekend. Pod moim sercem rósł mały człowieczek, pierwsze, upragnione dziecko. Miałam wtedy 27 lat. Byłam młodą, silną i jak mi się wydawało „zawsze zdrową” kobietą. Wtedy to, Bóg po raz pierwszy nauczył mnie pokory. Nie potrafiłam stanąć po właściwej stronie (jeśli w ogóle taka była). Miedzy moim mężem, a moją mamą doszło do sprzeczki, mąż trzasnął drzwiami i pojechał do swojego rodzinnego domu, ja zostałam z mamą i może gdybym… ehhh tego nigdy nie wiemy, może gdybym… Pokonał mnie stres, sprawił, że 03.05 w święto Maryjne straciłam tego ukochanego, małego Aniołka. Czułam się winna. Tak jak w większości naszych przypadków, lekarka uznała to za przypadek, ja również. To był maj więc chodząc na majówki, ze łzami w oczach obiecałam Maryi, że w pewien sposób odpokutuję za „swoją niedojrzałość”. Postanowiłam obejść dziewięć pierwszych piątków. Tak oto od maja poczynając, trwałam w swoim postanowieniu. Dwa miesiące później byłam znów w stanie błogosławionym. Ten
pierwszy cud trwał przy mnie, równocześnie z moimi pierwszymi piątkami.
Ale wiecie, jak to jest, gdy trwoga to do Boga.. szybko zapomniałam co było mi dane.
Dwa lata później postanowiliśmy mieć drugie dziecko. Niestety los i tym razem odebrał nam drugiego maluszka, a potem trzeciego. Zawsze widziałam piękne serduszko. Zrobiłam więc przerwę. Na Boga byłam „chyba zła”. Rok później historia się powtórzyła. Mój czwarty Aniołek rozdarł mi serce. O tym, że odszedł dowiedziałam się w dniu gdy bestialsko odebrano życie mężczyźnie, którego mocno kochałam. Od młodych lat nie miałam ojca (rak) i pomagał nam wujek, w sensie mąż mojej ciotki. Łączyły mnie z nim troszkę luźniejsze relacje niż z tatą i może dlatego był mi tak ogromnie bliski. Zginął śmiercią tragiczną, potrącony i wleczony przez pijanego kierowcę. Sama nie wiem co by się stało z moim dzidziusiem gdyby serduszko biło, a ja bym dowiedziała się o tej tragedii. Mąż przed wizytą nie powiedział mi co się stało, nalegał jedynie abym koniecznie poprosiła panią doktor o tabletki na uspokojenie, wiecie, mówił: „tak na wszelki wypadek”. Potem dowiedziałam się o dwóch odejściach. Nawet teraz cisnął mi się łzy.. W dniu pogrzebu wujka „urodziłam” swojego Aniołka. Dałam mu na imię tak samo jak miał wujek. Dla mnie podwójna tragedia! Krzyczałam do niego, płakałam i byłam na niego taka zła. Obiecałam mu, że jak mi nie pomoże teraz to mu moje aniołki nakopią do tyłka! ja w to wierzyłam.
Wtedy to przez zupełny przypadek jedna z koleżanek poleciła mi to forum, poznałam fantastycznych ludzi, Was. Dzięki temu zrozumiałam w jak „czarnej dziurze” jestem. Jak nikt nie potrafił się mną zająć. Kroczek po kroczku.. zmieniłam lekarza, zmieniłam styl życia, przeszłam na dietę, przestałam „podpijać” ale ciąży tym razem nie było tak szybko.
Wciąż rozmawiając z wujkiem zrozumiałam, że znów muszę dać coś od siebie, a nie tylko prosić. Poszłam tą samą drogą, obiecałam Najwyższemu dziewięć pierwszych piątków. Tym razem nie miałam odwagi Go prosić wprost, prosiłam o wstawiennictwo Maryję, jak matka Matkę. Mijał miesiąc, dwa…pół roku a tu nic, co było dla mnie dziwne bo poprzednio wystarczył 1-2 cykle. Nadzieja słabła.
Wyobraźcie sobie gdy wstając rano do kościoła na swój dokładnie dziewiąty pierwszy piątek zobaczyłam dwie kreski- wtedy zrozumiałam, że to są prawdziwe cuda w moim życiu. Dla większości z was będzie to przypadek a dla mnie coś niepojętego! Oczywiście tym razem nie było tak łatwo sobie zapracować na tą łaskę bo trochę to trwało. Jak wiadomo w ciąży takiej jak nasza nie obyło się bez strachu, łez i paniki ale dla wyciszenia duszy różaniec był zawsze obok mnie, nawet jeśli go nie odmawiałam, był.
Minęły pierwsze, najważniejsze i najtrudniejsze, tak mi się wydawało, 3 miesiące i… w 12tc dowiedziałam się, że mój synek ma niedomykalność zastawki i może mieć ZD 1:35. Panika
, „Panie Boże ileż można?” Stres sprawił że moja ciąża stała się zagrożona, skrócona szyjka i rozwarcie w 20tc, potem szew i na koniec pessar. Wszyszkie "choroby świata" przeciwko mnie. Nie poddałam się amniopunkcji bo i tak nic by ona nie zmieniła, a niosła za sobą zbyt duże ryzyko. Wtedy gdy leżałam w szpitalu przed narkozą na okoliczność szwu, jedna z dziewczyn przed cc, Dominika, też po 2 poronieniach, dała mi modlitewnik, z „nowenną pompejańską”. Zaczęłam modlić się o łaskę siły na czas dalszej ciąży i siły gdyby moje maleństwo, rzeczywiście było chore. Do końca ciąży przeszywał mnie strach, a nawet trwało to o jeden dzień dłużej. Gdy urodziłam, oczywiście w takich okolicznościach wcześniej, bo w 36tc, dziecko zabrano do zbadania. Na drugi dzień dziewczyny obok na sali miały swoje dzieci przy sobie, ja nie. Milion myśli,
„że pewnie…, że jednak… o Panie Boże?” Czekałam! Synek urodził się zdrowy i piękny i to był mój
trzeci cud! Płakałam ze szczęścia i nadal to mi się zdarza i tylko jedna z Was pięknie to podsumowała, (ja te słowa tak odebrałam) gdy wysłałam jej zdjęcie malutkiego synka,
napisała „wymodliłaś zdrowie dla niego, choć Bóg miał inne zamiary ale nowenna nie bez przyczyny nazywana jest „modlitwą nie do odparcia” i tylko bruzdę na tych ślicznych stópkach pozostawił”. Kocham Cię ciociu za to! Moje "przygody" zakończyły się sepsa w połogu gdy 5 tyg maluszka musiałam zostawić w domu...
Dziś mój synek kończy rok. W prezencie dla niego i w podziękowaniu za otrzymane łaski napisałam ten post. Być może dzięki niemu, któraś z Was utwierdzi się w sile modlitwy. To, że odnalazłyśmy się tutaj już jest dla nas wielkim darem.
Moje życie teraz wygląda całkiem inaczej niż 6 lat temu ale nic samo nie spada z nieba... bo czymze są problemy dnia codziennego
Całuję Was mocno!
Mama czterech aniołków w niebie [*] i dwoch na ziemi ♡