Lilijanna nie wiem. Mam wielki zamęt w głowie. Na dobrą sprawę teraz na 3 lipca mamy zaklepaną i USC i salę i fotografa i orkiestrę i fryzjerkę i makijażystkę. Full po prostu. Zostałaby kwestia auta, bo Grześ zginął w tym, którym jechać mieliśmy w październiku. Jeśli zdecydowalibyśmy się na ślub wraz z chrzcinami to na dobrą sprawę, teraz wszystko musielibyśmy odwoływać, potracilibyśmy zaliczki, a po narodzinach Emi znów musielibyśmy zabrać się za załatwianie sali, fotografa, USC, kościoła na chrzciny (tu ciekawe ile księży odwiedzimy nim trafimy na takiego, co naszemu dziecku, bez żadnego "ale" udzieli chrztu... Już wiem, że w mojej parafii mogę sobie pomarzyć...) itd... Do tego znów by wypadło na jesień, czyli na niewiadomo jaką pogodę. Choć i ta obecna wiele pozostawia do życzenia... Więc nawet jakbyśmy przełożyli ślub na termin chrzcin, to o ile? O 3 m-ce by się data ślubu przeniosła? Bo chrzciny chciałabym załatwić do końca tego roku najpóźniej. Fakt - za jednym kosztem by było, ale... Stoję na rozdrożu i nie wiem co robić. Gdzieś wewnętrznie boję się co zrobi ex jak się chajtniemy (pensji mojego M już po zapłaceniu alimentów i jego rachunków nie starcza na naszą rodzinę, po ślubie sąd weźmie jeszcze pod uwagę moje zarobki, a ja z całym szacunkiem, ale nie mam zamiaru opłacać grzechów i błędów z jego przeszłości... Muszę z własnej pensji utrzymać nasz dom i nasze dziecko... Jego synowi mogę coś od siebie dać jak będę miała taką ochotę, co zresztą robię, ale nie chciałabym, być mieszkana w sprawę alimentów... A tego ze str ex mogę być pewna, bo to baba z gatunku (cytuję jej słowa): "Ja nie jestem od tego by pracować, ja się urodziłam po to, by inni pracowali na mnie"...)... Z drugiej strony boję się, że skoro wszystko z M robimy po 2x (ja druga żona, nasze drugie dziecko, drugi termin ślubu) to że i przed tym ślubem coś się stanie, czego nie przewidzimy i znów do niego nie dojdzie. To tak we mnie głęboko tkwi, ten strach przed kolejnym niezrealizowanym marzeniem, że nie potrafię przestać o tym myśleć. Nawet jak się bardzo staram. Ja wiem, że dla Was moje dylematy mogą być niezrozumiałe i śmieszne. Ale uwierzcie życie z kimś po przejściach, kto trafił kiedyś na taką charpię nie jest łatwe. Chcę żyć normalnie. Czyli np. wziąść ślub. Ale nie jestem w stanie nie myśleć o konsekwencjach jakie za sobą niesie jego wzięcie. Przed pierwszą datą myślałam o tym jakby mniej. Teraz mam tych myśli coraz więcej. Zwłaszcza, że ex regularnie zatruwa nam życie. Teraz ciężko jej udowodnić, że ja i M to poważny związek. Nawet jak się urodzi nasza córa nie będzie to wystarczającym dowodem dla sądu, że żyjemy razem. Ale ślub już tak. Ja uważam, że na swoje dzieci płacić powinni jego rodzice. M nie płaci mało. Do tego większe wydatki pokrywa po połowie. A ex ciągle mało. Już próbowała czepić się moich zarobków. Do tego praca M staje się coraz mniej pewna. Źle zaczyna dziać się w jego zakładzie pracy. Nie potrafię sobie wyobrazić, że zostanę pociągnięta przez sąd z moimi zarobkami do jednego koszyka z M i że alimenty tak skoczą, że M nie będzie stać na opłacanie własnych rachunków ze swojej pensji. A ex potrafi świetnie grać... I kłamać. No a z kolei sądy są bardzo ciepło nastawione do "Matek-Polek", a negatywnie do ojców, choćby niewiadomo jak się starali... Więc z jednej strony chciałabym żyć normalnie, bez oglądania się na ex. Z drugiej wiem, że jestem skazana na jej widzi-mi-się i nie mogę nie myśleć o tym jak chronić własną rodzinę. Ja pracuję ucziciwie. Ona od roboty się miga. I to mnie wpienia. Takie ślizganie się po innych. Przy M nie skalała się pracą przez 10lat. Mimo, że nie raz o tym z nią rozmawiał. Teraz też woli łazić po sądach, ściągać z MOPSu i innych instytucji, niż zabrać się do roboty. Nic dziwnego, że chciałabym uchronić siebie przed jej łapskami... M stara się dorobić, by dołożyć się do naszego gniazda. Ale nie zawsze jest taka okazja. A wiecie jak na Faceta destrukcyjnie działa myśl, że nie jest w stanie utrzymać własnej rodziny. Więc niedość, że muszę utrzymać nasz dom, to jeszcze muszę starać się podtrzymać go na duchu, że kiedyś będzie lepiej, że nie mam pretensji, że damy radę. A to nie jest łatwe, gdy samemu ma się wątpliwości. Mój szef najmłodszy też nie jest. Nie wiem ile jeszcze będzie prowadził działalność. Jak starciłabym tą pracę, nie wiem ile będę szukała nowej. A jak znajdę to czy równie dobrze płatną. To normalne dylematy, normalnych ludzi... Ale w przypadku, gdy żyje się z kimś po przejściach - te dylematy są po stokroć silniejsze... Jednocześnie - kocham go. I nie mogę machnąć ręką i się zmyć, bo tak byłoby łatwiej. Nie każdemu musi się udać za pierwszym razem. A ludzie z przeszłością przecież zasługują na kolejną szansę. Zresztą - jaka to by była miłość, gdybym odeszła, bo się boję... Żadna...
Wczoraj przyniosłam do domu od Rodziców nasze obrączki, które leżały u nich od października. Nie wiem w sumie po co. Przymierzyłam, patrzyłam... Ale nie pomogło mi to podjąć decyzji. Może jak będę sama w ten weekend to dojdę do jakiś wniosków... Nie wiem... Oby, bo czasu coraz mniej...
Sorry za taki długi monolog. Ale w sumie czuję, że Wam mogę się wygadać i znaleźć słowo otuchy...
Ola kciuki zacisnięte. Daj znać po wizycie.