wiecie co, wkleję zaraz z naszego lipcowego wątku
a Wy gdzie planujecie rodzić i na kiedy terminy? gdzie prowadzicie ciąże?
Myślałam, że napiszę, że pojawiły się piękne skurcze, zgarnęli mnie na porodówkę, gdzie darłam się jak głupia, ale w końcu Ola wyszła… Niestety, wszystko ułożyło się inaczej…
Oto nasza opowieść…
Jak wiecie, byłam już sporo przeterminowana z OM.
Od miesiąca jeździłam na ktg do szpitala, w ktorym chciałam rodzić. 10 dni po terminie miałam się zgłosić do nich z walizeczką. No to poszłam, na czczo, a oni mi mówią, że nie ma miejsc, nie ma i nie będzie w najbliższym czasie, ale "załatwili" mi miejsce w innym szpitalu. Podziękowałam grzecznie, bo tam to ja za cholerę bym nie chciała nawet palca zszywać, a co dopiero dziecko rodzić...
Pojechałam do najbliższego mnie szpitala i tam nie było żadnych problemów. Od razu (piątek) podłączyli pod ten test oksy, ale po pół dnia leżenia nic się nie działo, ani pół skurczu, rozwarcie ciągle na 2cm...
Badali mnie co chwila i każdy lekarz i połozna mowili, że bardzo dobre warunki, że szyjka elastyczna itp, itd i jak się zaczną skurcze, to łatwo i szybko pójdzie. jak dla mnie bomba...
W sobotę było drugie podejście i już na dzień dobry powiedzieli, że dziś na pewno zakończą tę ciążę... Super położna miała dyżur, zgarnęła mnie zaraz rano z łoża, bo stwierdziła, że nie zamierza do południa czekać, aż się jakiś lekarz do mnie pofatyguje. Ale po kolejnych paru godzinach pod kroplówkami i na czopkach nadal nic się nie działo... Odłączyli mnie jakoś po 15 i w końcu mogłam zjeść pierwszy i ostatni posiłek, bo następnego dnia miało być podobno kolejne podejście.
Położna jeszcze stwierdziła, że ma dyżur w poniedziałek, więc jak już ze mną zaczęła dziś (sobota), to za 2 dni ze mną skończy. No to w niedzielę sie już śmiałam, że poczekam do poniedziałku na panią Tereskę. I poczekałam
W niedzielę zaczął mi schodzić taki krwisty śluz, położne mówiły, że to bardzo dobrze, bo szyjka się skraca i otwiera i tym lepiej dla mnie.
W nocy z niedzieli na poniedziałek spalam nie wiele, bo pojawiły się skurcze krzyżowe. Po obudzeniu zobaczyłam na ścianie ćmę i od razu przypomniała mi się opowieść tifi. Upłakałam się strasznie z tego powodu, bo skojarzyłam sobie z moim tatą, którego już nie ma, a który bardzo by się cieszył na wnuczkę…:-(
Początkowo skurcze słabe i rzadkie, rano już co 7-10 min były. Przez całą noc chodziłam po korytarzu i rozwiązywałam z nudów krzyżówki. Z bólu nie dało się być w bezruchu. Śmiałam się, bo ja zbierałam się do porodu, a położna na dyżurze chrapała w najlepsze.
Rano zgarnęła mnie pani Tereska, o 9.30 przyszedł lekarz przebić pęcherz i się zaczął horror... Miałam częste i silne skurcze z krzyża, ktg ich nie zapisywało. Położna mówiła, że to słabo, bo one bolą, ale przy nich nie urodzę. Zaczęła podawać mi różne specyfiki, które miały wywołać normalne skurcze, ale mimo wszytsko było słabo z nimi, pojawiło się tylko kilka i były bardzo słabe. Za to te z krzyża bolały jak cholera. Prosiłam o znieczulenie, ale położna stwierdziła, że za słabe skurcze i jak mnie znieczulą, to zanikną i skończę cesarką No to się męczyłam dalej.
Położna była super, pokazywała mi różne pozycje, w których miało być lepiej i mnie i dziecku. W końcu skończyłam w dziwnej pozycji siedzącej, było mi cholernie niewygodnie, ale Małej było najlepiej w tej pozycji.
M dumny i blady robił okłady zimnymi mokrymi ręcznikami, robił za podpórkę pod plecy itp. On wrażliwiec i bałam się, że to jego trzeba będzie ratować, a nie mnie
Akcja się nie rozkręcała. Tzn. powiększało się rozwarcie, ale nadal miałam złe skurcze, a do tego przy każdym skurczu pojawiał się straszny ból bioder, jakby mi je ktoś miażdżył. Bóle brzucha i krzyża przy tym to pikuś. Główka nadal wysoko była.
Co gorsza przy każdym skurczu zaczęło spadać tętno Małej, dlatego podłączyli mnie pod tlen. Ale miałam po nim odlot
A położna to anioł. Tu gadka szmatka, ale strasznie mi się podobał jej sposób bycia. W całej ciąży miałam wątpliwą przyjemność spotkania wielu położnych i aż mi się słabo robiło, że przy której z nich miałabym robić. Przy pani Teresce czułam się całkowicie bezpieczna, zero skrępowania. I totalne zaufanie, gdyby kazała mi łykać żyletki, tylko bym pytała, dlaczego tak mało…
Ok. 12.30 przyszli lekarze, zbadali mnie, lekarz stwierdzili, że dalszy poród zagraża życiu mojemu i dziecka. Od razu cewnik i wio na inne piętro na operację. Prosiłam anestezjologa o znieczulenie ogólne, żebym nie była świadoma tego, co się dzieje, ale powiedziała żebym była rozsądna i dali w kręgosłup. Oczywiście na skurczu…
Pani Tereska zeszła z oddziału i poszła ze mną na tą cesarkę, dobrze było ją tam widzieć. Podczas, gdy wszyscy się gotowali, ona pilnowała tętna Malutkiej.
Pierwsze cięcie – czuję jak mnie kroją. Mówię lekarce, ale mi nie wierzyła. Przy drugim zaczęła się panika na sali i w końcu mnie uśpili. Obudziłam się jak przekładali mnie z łóżka operacyjnego na normalne. Pamiętam, że całe łóżko i podłoga były w ogromnej ilości krwi. I pamiętam jeszcze tylko przerażenie, co się stało z moim brzuchem, bo tyle miesięcy tam był, wielki i twardy i nagle zniknął…
Następną rzeczą jaką pamiętam, to płaczący na korytarzu M, mówił, że mnie kocha i że mamy zdrową córeczkę… Ale to trzeba było mi powtarzać, co 3 minuty, bo koncentracji zero u mnie
Od momentu, jak zapadła decyzja o cesarce, do wyjęcia Małej minęło 10 minut.
Ola urodziła się o 12.40. Ważyła 3080, miała 52 cm i dostała 10 punktów. Położna mówi, że jak ją wyjęli, to początkowo nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, ale jak się wydarła…
Była owinięta pępowiną, dlatego główka nie schodziła, a spadało tętno przy skurczach...
A potem była już tylko ciemność. „Obudziłam się” u siebie na Sali – nie wzięli mnie na pooperacyjną, tylko do siebie, bo i tak byłam sama i tam pani Tereska się już mną zajęła. W przebłyskach świadomości pamiętam, że krzątała się co chwila koło mnie.
Przyszła wystraszona anestezjolog, dostałam drgawek rąk i barków, podali mi jakieś leki, ale nie chciało długo przejść, tak mną telepało, że o mało co nie wytargałam dziur w pościeli.
Przyznała się, że w złym miejscu podała mi lek, dlatego czułam, jak mnie kroją…
A potem był tylko ogromny ból brzucha. Całe szczęście, że byłam jeszcze półprzytomna po tym znieczuleniu. Zapowiedziałam M, że jak chce kolejne dziecko, to adoptujemy, bo ja się więcej nie piszę na takie przejścia. Ale jak przywieźli wieczorem pokazać Małą, to już zdążyłam zapomnieć. Jak drugi poród, to tylko z tą położną. Śmieję się do M, że już trzeba z nią termin ustalić, bo ja nie chcę z nikim innym rodzić.
Reasumując, wiele nerwów, stresu i bólu. Niewiele brakowało, a Oli mogłoby dziś z nami nie być…
Żałuję, że nie zdążyłam podziękować położnej – dla niej to tylko praca i kolejna pacjentka, ale dla mnie zrobiła bardzo wiele. Mimo, że poród zakończył się cesarką, bardzo mi pomogła, dostałam od niej także ogromne wsparcie psychiczne, w całej tej mało komfortowej sytuacji czułam się bardzo bezpiecznie i …swojsko. Przy skurczach miałam wrażenie, że cierpi razem ze mną…
Dziękuję jej za to z całego serca
a Wy gdzie planujecie rodzić i na kiedy terminy? gdzie prowadzicie ciąże?
Myślałam, że napiszę, że pojawiły się piękne skurcze, zgarnęli mnie na porodówkę, gdzie darłam się jak głupia, ale w końcu Ola wyszła… Niestety, wszystko ułożyło się inaczej…
Oto nasza opowieść…
Jak wiecie, byłam już sporo przeterminowana z OM.
Od miesiąca jeździłam na ktg do szpitala, w ktorym chciałam rodzić. 10 dni po terminie miałam się zgłosić do nich z walizeczką. No to poszłam, na czczo, a oni mi mówią, że nie ma miejsc, nie ma i nie będzie w najbliższym czasie, ale "załatwili" mi miejsce w innym szpitalu. Podziękowałam grzecznie, bo tam to ja za cholerę bym nie chciała nawet palca zszywać, a co dopiero dziecko rodzić...
Pojechałam do najbliższego mnie szpitala i tam nie było żadnych problemów. Od razu (piątek) podłączyli pod ten test oksy, ale po pół dnia leżenia nic się nie działo, ani pół skurczu, rozwarcie ciągle na 2cm...
Badali mnie co chwila i każdy lekarz i połozna mowili, że bardzo dobre warunki, że szyjka elastyczna itp, itd i jak się zaczną skurcze, to łatwo i szybko pójdzie. jak dla mnie bomba...
W sobotę było drugie podejście i już na dzień dobry powiedzieli, że dziś na pewno zakończą tę ciążę... Super położna miała dyżur, zgarnęła mnie zaraz rano z łoża, bo stwierdziła, że nie zamierza do południa czekać, aż się jakiś lekarz do mnie pofatyguje. Ale po kolejnych paru godzinach pod kroplówkami i na czopkach nadal nic się nie działo... Odłączyli mnie jakoś po 15 i w końcu mogłam zjeść pierwszy i ostatni posiłek, bo następnego dnia miało być podobno kolejne podejście.
Położna jeszcze stwierdziła, że ma dyżur w poniedziałek, więc jak już ze mną zaczęła dziś (sobota), to za 2 dni ze mną skończy. No to w niedzielę sie już śmiałam, że poczekam do poniedziałku na panią Tereskę. I poczekałam
W niedzielę zaczął mi schodzić taki krwisty śluz, położne mówiły, że to bardzo dobrze, bo szyjka się skraca i otwiera i tym lepiej dla mnie.
W nocy z niedzieli na poniedziałek spalam nie wiele, bo pojawiły się skurcze krzyżowe. Po obudzeniu zobaczyłam na ścianie ćmę i od razu przypomniała mi się opowieść tifi. Upłakałam się strasznie z tego powodu, bo skojarzyłam sobie z moim tatą, którego już nie ma, a który bardzo by się cieszył na wnuczkę…:-(
Początkowo skurcze słabe i rzadkie, rano już co 7-10 min były. Przez całą noc chodziłam po korytarzu i rozwiązywałam z nudów krzyżówki. Z bólu nie dało się być w bezruchu. Śmiałam się, bo ja zbierałam się do porodu, a położna na dyżurze chrapała w najlepsze.
Rano zgarnęła mnie pani Tereska, o 9.30 przyszedł lekarz przebić pęcherz i się zaczął horror... Miałam częste i silne skurcze z krzyża, ktg ich nie zapisywało. Położna mówiła, że to słabo, bo one bolą, ale przy nich nie urodzę. Zaczęła podawać mi różne specyfiki, które miały wywołać normalne skurcze, ale mimo wszytsko było słabo z nimi, pojawiło się tylko kilka i były bardzo słabe. Za to te z krzyża bolały jak cholera. Prosiłam o znieczulenie, ale położna stwierdziła, że za słabe skurcze i jak mnie znieczulą, to zanikną i skończę cesarką No to się męczyłam dalej.
Położna była super, pokazywała mi różne pozycje, w których miało być lepiej i mnie i dziecku. W końcu skończyłam w dziwnej pozycji siedzącej, było mi cholernie niewygodnie, ale Małej było najlepiej w tej pozycji.
M dumny i blady robił okłady zimnymi mokrymi ręcznikami, robił za podpórkę pod plecy itp. On wrażliwiec i bałam się, że to jego trzeba będzie ratować, a nie mnie
Akcja się nie rozkręcała. Tzn. powiększało się rozwarcie, ale nadal miałam złe skurcze, a do tego przy każdym skurczu pojawiał się straszny ból bioder, jakby mi je ktoś miażdżył. Bóle brzucha i krzyża przy tym to pikuś. Główka nadal wysoko była.
Co gorsza przy każdym skurczu zaczęło spadać tętno Małej, dlatego podłączyli mnie pod tlen. Ale miałam po nim odlot
A położna to anioł. Tu gadka szmatka, ale strasznie mi się podobał jej sposób bycia. W całej ciąży miałam wątpliwą przyjemność spotkania wielu położnych i aż mi się słabo robiło, że przy której z nich miałabym robić. Przy pani Teresce czułam się całkowicie bezpieczna, zero skrępowania. I totalne zaufanie, gdyby kazała mi łykać żyletki, tylko bym pytała, dlaczego tak mało…
Ok. 12.30 przyszli lekarze, zbadali mnie, lekarz stwierdzili, że dalszy poród zagraża życiu mojemu i dziecka. Od razu cewnik i wio na inne piętro na operację. Prosiłam anestezjologa o znieczulenie ogólne, żebym nie była świadoma tego, co się dzieje, ale powiedziała żebym była rozsądna i dali w kręgosłup. Oczywiście na skurczu…
Pani Tereska zeszła z oddziału i poszła ze mną na tą cesarkę, dobrze było ją tam widzieć. Podczas, gdy wszyscy się gotowali, ona pilnowała tętna Malutkiej.
Pierwsze cięcie – czuję jak mnie kroją. Mówię lekarce, ale mi nie wierzyła. Przy drugim zaczęła się panika na sali i w końcu mnie uśpili. Obudziłam się jak przekładali mnie z łóżka operacyjnego na normalne. Pamiętam, że całe łóżko i podłoga były w ogromnej ilości krwi. I pamiętam jeszcze tylko przerażenie, co się stało z moim brzuchem, bo tyle miesięcy tam był, wielki i twardy i nagle zniknął…
Następną rzeczą jaką pamiętam, to płaczący na korytarzu M, mówił, że mnie kocha i że mamy zdrową córeczkę… Ale to trzeba było mi powtarzać, co 3 minuty, bo koncentracji zero u mnie
Od momentu, jak zapadła decyzja o cesarce, do wyjęcia Małej minęło 10 minut.
Ola urodziła się o 12.40. Ważyła 3080, miała 52 cm i dostała 10 punktów. Położna mówi, że jak ją wyjęli, to początkowo nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, ale jak się wydarła…
Była owinięta pępowiną, dlatego główka nie schodziła, a spadało tętno przy skurczach...
A potem była już tylko ciemność. „Obudziłam się” u siebie na Sali – nie wzięli mnie na pooperacyjną, tylko do siebie, bo i tak byłam sama i tam pani Tereska się już mną zajęła. W przebłyskach świadomości pamiętam, że krzątała się co chwila koło mnie.
Przyszła wystraszona anestezjolog, dostałam drgawek rąk i barków, podali mi jakieś leki, ale nie chciało długo przejść, tak mną telepało, że o mało co nie wytargałam dziur w pościeli.
Przyznała się, że w złym miejscu podała mi lek, dlatego czułam, jak mnie kroją…
A potem był tylko ogromny ból brzucha. Całe szczęście, że byłam jeszcze półprzytomna po tym znieczuleniu. Zapowiedziałam M, że jak chce kolejne dziecko, to adoptujemy, bo ja się więcej nie piszę na takie przejścia. Ale jak przywieźli wieczorem pokazać Małą, to już zdążyłam zapomnieć. Jak drugi poród, to tylko z tą położną. Śmieję się do M, że już trzeba z nią termin ustalić, bo ja nie chcę z nikim innym rodzić.
Reasumując, wiele nerwów, stresu i bólu. Niewiele brakowało, a Oli mogłoby dziś z nami nie być…
Żałuję, że nie zdążyłam podziękować położnej – dla niej to tylko praca i kolejna pacjentka, ale dla mnie zrobiła bardzo wiele. Mimo, że poród zakończył się cesarką, bardzo mi pomogła, dostałam od niej także ogromne wsparcie psychiczne, w całej tej mało komfortowej sytuacji czułam się bardzo bezpiecznie i …swojsko. Przy skurczach miałam wrażenie, że cierpi razem ze mną…
Dziękuję jej za to z całego serca