Hej. Nowa. Ale po przeczytaniu kilkudziesięciu postów, czuję się jak w domu. Bo chyba nikt nikogo nie zrozumie tak dobrze jak inna osoba przezywajaca to samo. Taka tam historyjka... Niewiele różniaca się od innych. Zaczęło się, niby nic, na chwilę. Bo w pakiecie On + jego rodzina. Tak wiem co powiecie, "kretynka, czego ona się spodziewala, przecież to zawsze się tak kończy". I macie rację. Nie wiem, na cud liczyłam? To chyba taka afirmacja, że mnie to nie dotyczy. A poza tym to przecież dla dania sobie tego czego nam brak etc. I tak sobie trwało, pojawiło się uczucie, chyba wzajemne, a przynajmniej tak mi się wydawało, minął rok, dalej jak w bajce mimo że nie do końca razem, ale wynagradzane wspólnie spędzonym czasem. Minęły dwa lata, trzy, kryzysy - bo już coraz trudniej było znieść te ichne wspólne urlopy kiedy ja siedziałam zwyczajnie na tyłku. Minęły 4 lata, zaczęliśmy razem pracować, zaczęła nas łączyć poza uczuciem i wspólnie spędzonym czasem - praca. Każdy dzień, no oprócz niedziel bo to czas dla rodziny, nie? I wspólne przeżycia, radości, dramaty, uśmiechy i smutki. Kiedy było mi źle przyjeżdżał i mówił, że jeszcze trochę, że dzieci za małe. Tak, tak znacie to z tych kiepskich telenowel, no ale przecież "mnie to nie dotyczy (!)". Ale dalej jakoś było. Wzloty i upadki. Przy którymś z upadków kiedy więcej we mnie było krzyku i rozpaczy, usłyszałam "daj mi dziecko". I tak dojrzewala decyzja. Czy liczyłam na cud? Nie. Bardziej było godzenie się z tym, że ojciec dziecka będzie trochę na odległość, ale będzie. Będę mogła na niego liczyc. Wiele rozmów przeprowadziliśmy, mnóstwo. Tak, oboje tego chcemy i jesteśmy świadomi. I tak minął piąty rok. Przestałam się zabezpieczać, nic, leczenie, tak, wspierał mnie w tym! Moja frustracja dotyczaca tych wielu stymulacji hormonalnych, badań i tego, że nadal nic osiagala zenit. I bum. Po prawie 6 latach miałam dość. Po prostu. Związku, tego za czym gnam, czego nie mam i mieć nie będę. Koniec. A przynajmniej mi się tak wydawało. I dopiero się zaczęła karuzela. Walka, o mnie, że odejść nie mogę, że On żyć beze mnie nie może. Wycie, wariacje, szalenstwo. I się sprawa rypla. Nieunikniona rozmowa z szanowna konkubina i Matka jego dzieci. Czułam się przyparta do muru i co? I wtedy już zupełnie na nic nie liczyłam. Chciałam żeby to się skończyło. Ok, spokój. On z decyzją : ona i dzieci, czy ja. Przez czas jaki dostał oczywiście wizja, że da się to poukładać. Ze postaramy się. Ok, nawet uwierzyłam. I co? No przecież wiecie... I nic. I rodzina. Koniec. Rozstanie. Chociaż bolało serce z każdą częścią ciała. Bo przecież miało się poukładać. Chemia była między nami odkąd się poznaliśmy. I tak się rozstalismy, że... niedługo wytrzymalismy. I znowu był, trzymał w dłoniach zaryczana buzie moją i znowu, że się pouklada. Telenowela, nie? Kilka miesięcy później kiedy już o tym nie myślałam, lekarz potwierdził, że jestem w ciąży. Ja szczesliwa, marzyłam o tym. Ale On... Wstyd mówić. Na początku że nie chce, nie akceptuje. Teraz generalnie w większości jest "służbowy" chyba, że mu coś odwali we łbie, wtedy ma przejaw czułości. Tak raz na miesiąc. A ja to coraz gorzej znoszę. Kocham i nienawidzę. Cieszę się, że udało się i rozwija się we mnie nowe życie, mój świat. Ale zabija mnie brak wsparcia, czułości, chęci pomocy. I są takie dni jak dziś, że nie mogę opanować łez, które nie są już nawet ciche...
Dobrze, że tu jesteście... Naprawdę. To dla takich pogubionych jak ja, jak zrzucenie jakiegoś balastu.