reklama
Rodziłam w Żeromskim pod koniec lipca.
Minęły prawie dwa miesiące i teraz mogę już spokojnie opisać ten szpital.
Miałam CC - zaplanowaną, bo dziecko było ułożone miednicowo. Przyjęcie do szpitala, wypełnienie dokumentów - tu wszystko ok. Szybko, miło, pomimo kolejki (kilka dziewczyn w tym samym terminie miało mieć CC). Co prawda wysłali mojego męża po oryginały dwóch badań (miałam ich ksera, ale uparli się, ze pieczątka jest mało widoczna) i mąż gnał z Huty do centrum by pobrać z poradni, do której chodziła jeszcze raz te same badania. Mnie w tym czasie już przygotowywano do zabiegu. Sądziłam, że będzie wszystko trwało dłużej, a w efekcie mąż ledwo zdążył- dosłownie biegł po korytarzu kiedy ja wchodziła już na salę operacyjną. Zdążył mnie tylko pocałować, zanim drzwi się za mną zamknęły. Pielęgniarka, która mnie przygotowywała do operacji - bardzo miła i konkretna (w sumie to dzięki niej zdążyłam się jeszcze zobaczyć z mężem, bo odwlekała moje wejście na stół operacyjny, widząc, że ciągle dzwonię do męża - gdzie jest...) Ponieważ nie zadziało na mnie znieczulenie (podane dwukrotnie), dostałam za trzecim razem totalną narkozę. Wybudzono mnie po kilku godzinach, więc nic nie wiem na temat swojego porodu, natomiast ból po i dalsze godziny - to był już koszmar - potrójna narkoza dawała o sobie znać. Miałam jednak przy sobie fantastyczną położną - która bardzo o mnie dbała. Za tą panię i tę, która mnie przygotowywała do operacji - jestem bardzo wdzięczna.
Reszta pozostawia wiele do życzenia, dam może w punktach:
1/ maż jest obcokrajowcem i nie wiedział co się dzieje (kiedy nie zadziałało znieczulenie i zebrało się konsylium lekarzy i co chwila ktoś wchodził i wychodził z sali operacyjnej). Kiedy lekarka wreszcie wyszła, żeby go powiadomić co i jak i zaczęła szybko mówić i to słownictwem medycznym, to mąż po polsku powiedział, że nie wszystko rozumie, więc czy mogłaby by mówić wolniej... Na co ona: "to nie mój problem i co ja mam z panem zrobić?" i odwróciła się i sobie poszła, zostawiając go totalnie zdezorientowanego.
2/ wieczorem kiedy już byłam wybudzona - przyszła jakaś baba (mówię to ze swojego punktu widzenia, bo się nie przedstawiła, nie powiedziała kim jest) i zaczęła od słów, że jest 24 h na nogach i mam zdecydować co z tą witaminą K. A ja totalnie nie wiedziałam o co chodzi i kto to jest. Okazało się, to to była ta "przemiła" lekarka, która olała męża. Ponieważ nie chcieliśmy szczepić dziecka w pierwszej dobie (podpisałam dokument na to, że będę szczepić później), a ktoś podszedł ze strzykawką do dziecka, to mąż nie wyraził zgody, bo nikt mu nie wyjaśnił co to jest, więc sądził, ze to szczepionka. Ja leżąc w łóżku, nie bardzo jeszcze wiedząc o co i jak, widzę jakąś lekarkę, która z pretensjami powtarza drugi raz jak to to dyżuruje już całą dobę i z ze zdenerwowaniem reaguje na moją prośbę by jeszcze raz mi wyjaśniła w czym problem i o co chodzi z tą witaminą K. Była bardzo niemiła! Zdecydowaliśmy się na kropelki, a w szpitalu powiedziano nam, że kolejne dawki dostaniemy na receptę w aptece (przy czym recepty oni nam nie wydadzą - bo o nią poprosiłam. Mam się udać do lekarza zaraz po wyjściu do szpitala po tę receptę)
3/ Kiedy zgłaszałam, ze bardzo mnie ciągnie rana, powiedziano tylko opryskliwie: "przecież cesarkę miała pani" (no tak - że też sama się nie domyśliłam!). W domu zdecydowałam się odkleić plaster. Okazało się, że przylepiono mi go klejem do szwu, a gaza była 3 cm wyżej nad cięciem!!! No to jak się miało nie ciągnąć ??!! Mąż był w szoku.
4/ Położna, która mnie pionizowała w nocy - smok wawelski. Upiorna baba, która ewidentnie nie lubi swojej pracy. Ja wykonywałam grzecznie wszystkie polecenia, chciałam być miła i za wszystko dziękowałam, nawet jak mnie ktoś opieprzał (ale ja naiwna byłam! - ale to mój pierwszy poród), więc zniosłam jej docinki, co tak długo robię w łazience (była ok. 5 minut), trzymając w jednym ręku cewnik, w drugim drenaż, w zębach koszulę, miałam się w takich warunkach sama umyć i osuszyć. Ona nie zamierzała mi pomóc. Inna dziewczyna, która leżała ze mną na sali - miała lżejszą cesarkę, była bez drenażu, ale się rozpłakała i wtedy ta baba odrobinę zrobiła się uprzejmiejsza w stosunku do niej (ale bez cudów).
5/ Wypisano mnie w sobotę, w trzeciej dobie od przyjęcia do szpitala (ledwo chodziłam), dziecko miało żółtaczkę - ale uznano, że to nic groźnego, kazano zgłosić się pediatry za 2 dni (a więc w poniedziałek). Zrobiłam to - szukając od rana jakiegokolwiek lekarza (bo nie byłam przygotowana na konieczność tak szybkiej wizyty). W przychodni, do której poszłam z noworodkiem - zrobili tylko wielkie oczy, że pierwszy raz widzą położnicę po ciężkiej cesarce z 5 dniowym maluchem u nich na wizycie. Że to tylko znęcanie się nade mną i dzieckiem, bo nic się przecież nie działo...
6/ okazało się, że witamina K w dawce, która jest zalecana do podania- jest niedostępna w Polsce i w żadnej aptece jej nie dostanę (mają ją tylko szpitale). Kiedy zadzwoniłam do Żeromskiego z tą informacją, powiedziano mi, że jestem nieudolnym rodzicem, że nie umiem zakupić tej witaminy (!) i oni w żadnym wypadku jej nie wydadzą. Mam sobie dzwonić do ministerstwa zdrowia, żeby dowiedzieć, która hurtowania ma zgodę na sprzedaż tego leku (!)
Pomógł mi szpital na Siemiradzkiego. Tam lekarz jak usłyszał tę historię, powiedział tylko: nigdzie pani nie kupi tego leku w Polsce, dla dobra dziecka wydajemy go pani, (chociaż nie u nich rodziłam). Kiedy poinformowałam Żeromskiego, że mylą się co do tej witaminy K i nie mam jest w Polsce + to co powiedział mi lekarz z Siemiradzkiego, stwierdzili: żaden szpital w Krakowie nie wydał pani tej witaminy, bo nie byłam ich pacjentką. Kiedy mówię, że i owszem i podałam nazwę - to baba prychnęła jadowicie: "to ciekawe jak oni ją rozliczą i zaksięgują" (!) No comments.
Ps. Trzecią dawkę leku - mąż przywiózł z Austrii (tam jest do kupienia w aptece)
7/ Z karty wypisu dowiedziałam się, że dziecko miało kolizję pępowinową. Nikt mi o tym nic nie powiedział (ani mężowi). W sobotę przy wypisie kiedy chciałam porozmawiać z lekarzem o tym moim porodzie - nie było tych co mnie operowali na dyżurze. Więc dzwoniłam w kolejnych dniach. Od lekarza dyżurującego usłyszałam, że mam sobie kupić młotek i wybić takie pytania z głowy! (DOSŁOWNIE!)
Bo owinięcie pępowiną jest nic nie znaczące przy cc (według niego), a ja się przesadnie interesuję szczegółami (!). Kiedy wreszcie udało mi się skontaktować z lekarką, którą mnie operowała - ta powiedziała, ze już nie pamięta gdzie ta pępowina była.
Tyle mojej historii...
Aha - naiwnie mąż jeszcze kupił czekoladki położnym kiedy wychodziłam ze szpitala (nie wiedziałam wtedy jeszcze o tym kleju na szwie, o tym jak potraktowano męża, a on nie chciał mi nic mówić, żebym się nie denerwowała, nie widziałam o przyszłym problemach z wit. K, itp.)
Mamy zdrową i śliczną córeczkę i to jest najważniejsze. Ja doszłam już do siebie (powiedziano mi, że jestem wytrzymała, więc mnie wypisują tak szybko). Na ile to zasługa szpitala? Chyba bardziej powinnam podziękować swoim genom.
Minęły prawie dwa miesiące i teraz mogę już spokojnie opisać ten szpital.
Miałam CC - zaplanowaną, bo dziecko było ułożone miednicowo. Przyjęcie do szpitala, wypełnienie dokumentów - tu wszystko ok. Szybko, miło, pomimo kolejki (kilka dziewczyn w tym samym terminie miało mieć CC). Co prawda wysłali mojego męża po oryginały dwóch badań (miałam ich ksera, ale uparli się, ze pieczątka jest mało widoczna) i mąż gnał z Huty do centrum by pobrać z poradni, do której chodziła jeszcze raz te same badania. Mnie w tym czasie już przygotowywano do zabiegu. Sądziłam, że będzie wszystko trwało dłużej, a w efekcie mąż ledwo zdążył- dosłownie biegł po korytarzu kiedy ja wchodziła już na salę operacyjną. Zdążył mnie tylko pocałować, zanim drzwi się za mną zamknęły. Pielęgniarka, która mnie przygotowywała do operacji - bardzo miła i konkretna (w sumie to dzięki niej zdążyłam się jeszcze zobaczyć z mężem, bo odwlekała moje wejście na stół operacyjny, widząc, że ciągle dzwonię do męża - gdzie jest...) Ponieważ nie zadziało na mnie znieczulenie (podane dwukrotnie), dostałam za trzecim razem totalną narkozę. Wybudzono mnie po kilku godzinach, więc nic nie wiem na temat swojego porodu, natomiast ból po i dalsze godziny - to był już koszmar - potrójna narkoza dawała o sobie znać. Miałam jednak przy sobie fantastyczną położną - która bardzo o mnie dbała. Za tą panię i tę, która mnie przygotowywała do operacji - jestem bardzo wdzięczna.
Reszta pozostawia wiele do życzenia, dam może w punktach:
1/ maż jest obcokrajowcem i nie wiedział co się dzieje (kiedy nie zadziałało znieczulenie i zebrało się konsylium lekarzy i co chwila ktoś wchodził i wychodził z sali operacyjnej). Kiedy lekarka wreszcie wyszła, żeby go powiadomić co i jak i zaczęła szybko mówić i to słownictwem medycznym, to mąż po polsku powiedział, że nie wszystko rozumie, więc czy mogłaby by mówić wolniej... Na co ona: "to nie mój problem i co ja mam z panem zrobić?" i odwróciła się i sobie poszła, zostawiając go totalnie zdezorientowanego.
2/ wieczorem kiedy już byłam wybudzona - przyszła jakaś baba (mówię to ze swojego punktu widzenia, bo się nie przedstawiła, nie powiedziała kim jest) i zaczęła od słów, że jest 24 h na nogach i mam zdecydować co z tą witaminą K. A ja totalnie nie wiedziałam o co chodzi i kto to jest. Okazało się, to to była ta "przemiła" lekarka, która olała męża. Ponieważ nie chcieliśmy szczepić dziecka w pierwszej dobie (podpisałam dokument na to, że będę szczepić później), a ktoś podszedł ze strzykawką do dziecka, to mąż nie wyraził zgody, bo nikt mu nie wyjaśnił co to jest, więc sądził, ze to szczepionka. Ja leżąc w łóżku, nie bardzo jeszcze wiedząc o co i jak, widzę jakąś lekarkę, która z pretensjami powtarza drugi raz jak to to dyżuruje już całą dobę i z ze zdenerwowaniem reaguje na moją prośbę by jeszcze raz mi wyjaśniła w czym problem i o co chodzi z tą witaminą K. Była bardzo niemiła! Zdecydowaliśmy się na kropelki, a w szpitalu powiedziano nam, że kolejne dawki dostaniemy na receptę w aptece (przy czym recepty oni nam nie wydadzą - bo o nią poprosiłam. Mam się udać do lekarza zaraz po wyjściu do szpitala po tę receptę)
3/ Kiedy zgłaszałam, ze bardzo mnie ciągnie rana, powiedziano tylko opryskliwie: "przecież cesarkę miała pani" (no tak - że też sama się nie domyśliłam!). W domu zdecydowałam się odkleić plaster. Okazało się, że przylepiono mi go klejem do szwu, a gaza była 3 cm wyżej nad cięciem!!! No to jak się miało nie ciągnąć ??!! Mąż był w szoku.
4/ Położna, która mnie pionizowała w nocy - smok wawelski. Upiorna baba, która ewidentnie nie lubi swojej pracy. Ja wykonywałam grzecznie wszystkie polecenia, chciałam być miła i za wszystko dziękowałam, nawet jak mnie ktoś opieprzał (ale ja naiwna byłam! - ale to mój pierwszy poród), więc zniosłam jej docinki, co tak długo robię w łazience (była ok. 5 minut), trzymając w jednym ręku cewnik, w drugim drenaż, w zębach koszulę, miałam się w takich warunkach sama umyć i osuszyć. Ona nie zamierzała mi pomóc. Inna dziewczyna, która leżała ze mną na sali - miała lżejszą cesarkę, była bez drenażu, ale się rozpłakała i wtedy ta baba odrobinę zrobiła się uprzejmiejsza w stosunku do niej (ale bez cudów).
5/ Wypisano mnie w sobotę, w trzeciej dobie od przyjęcia do szpitala (ledwo chodziłam), dziecko miało żółtaczkę - ale uznano, że to nic groźnego, kazano zgłosić się pediatry za 2 dni (a więc w poniedziałek). Zrobiłam to - szukając od rana jakiegokolwiek lekarza (bo nie byłam przygotowana na konieczność tak szybkiej wizyty). W przychodni, do której poszłam z noworodkiem - zrobili tylko wielkie oczy, że pierwszy raz widzą położnicę po ciężkiej cesarce z 5 dniowym maluchem u nich na wizycie. Że to tylko znęcanie się nade mną i dzieckiem, bo nic się przecież nie działo...
6/ okazało się, że witamina K w dawce, która jest zalecana do podania- jest niedostępna w Polsce i w żadnej aptece jej nie dostanę (mają ją tylko szpitale). Kiedy zadzwoniłam do Żeromskiego z tą informacją, powiedziano mi, że jestem nieudolnym rodzicem, że nie umiem zakupić tej witaminy (!) i oni w żadnym wypadku jej nie wydadzą. Mam sobie dzwonić do ministerstwa zdrowia, żeby dowiedzieć, która hurtowania ma zgodę na sprzedaż tego leku (!)
Pomógł mi szpital na Siemiradzkiego. Tam lekarz jak usłyszał tę historię, powiedział tylko: nigdzie pani nie kupi tego leku w Polsce, dla dobra dziecka wydajemy go pani, (chociaż nie u nich rodziłam). Kiedy poinformowałam Żeromskiego, że mylą się co do tej witaminy K i nie mam jest w Polsce + to co powiedział mi lekarz z Siemiradzkiego, stwierdzili: żaden szpital w Krakowie nie wydał pani tej witaminy, bo nie byłam ich pacjentką. Kiedy mówię, że i owszem i podałam nazwę - to baba prychnęła jadowicie: "to ciekawe jak oni ją rozliczą i zaksięgują" (!) No comments.
Ps. Trzecią dawkę leku - mąż przywiózł z Austrii (tam jest do kupienia w aptece)
7/ Z karty wypisu dowiedziałam się, że dziecko miało kolizję pępowinową. Nikt mi o tym nic nie powiedział (ani mężowi). W sobotę przy wypisie kiedy chciałam porozmawiać z lekarzem o tym moim porodzie - nie było tych co mnie operowali na dyżurze. Więc dzwoniłam w kolejnych dniach. Od lekarza dyżurującego usłyszałam, że mam sobie kupić młotek i wybić takie pytania z głowy! (DOSŁOWNIE!)
Bo owinięcie pępowiną jest nic nie znaczące przy cc (według niego), a ja się przesadnie interesuję szczegółami (!). Kiedy wreszcie udało mi się skontaktować z lekarką, którą mnie operowała - ta powiedziała, ze już nie pamięta gdzie ta pępowina była.
Tyle mojej historii...
Aha - naiwnie mąż jeszcze kupił czekoladki położnym kiedy wychodziłam ze szpitala (nie wiedziałam wtedy jeszcze o tym kleju na szwie, o tym jak potraktowano męża, a on nie chciał mi nic mówić, żebym się nie denerwowała, nie widziałam o przyszłym problemach z wit. K, itp.)
Mamy zdrową i śliczną córeczkę i to jest najważniejsze. Ja doszłam już do siebie (powiedziano mi, że jestem wytrzymała, więc mnie wypisują tak szybko). Na ile to zasługa szpitala? Chyba bardziej powinnam podziękować swoim genom.
A orientujecie się może jak wygląda sytuacja z ktg w Żeromskim? Jestem co prawda umówiona na piątek ale nie wiem czego sie spodziewać. Tzn czy mimo umowienia na konkretna godzine i tak trzeba dlugo czekac? Oraz czy dodatkowo robią też wtedy jakieś badania typu usg? Jestem w 38tyg.
- Dołączył(a)
- 25 Sierpień 2015
- Postów
- 1
Miałam przyjemność dwukrotnie rodzić w tym szpitalu, oba rozwiązania były przez cesarskie cięcie. Jestem ogromnie zadowolona z pracy pani doktor, która prowadziła moją drugą ciążę i wykonywała obie cesarki (blizna nie duża i niziutko, szybka rekonwalescencja, zabiegi bez powikłań) położne przekochane Panie i młode dziewczyny. Nic na siłę, chętne do pomocy, a po cesarce każda pomoc się przyda
Jednak uwagę rodzących zwróciłabym również na oddział PATOLOGII CIĄŻY, który już taki piękny nie jest. Pielęgniarki owszem kompetentne i większości miłe, ale warunki... spędziłam tam łącznie ponad miesiąc, ale było to rok temu, czy od tego czasu coś się zmieniło?
Link do: Szpital Żeromskiego| patologia ciąży| warunki, zasady | Celeston <- zachęcam do zapoznania się z tym oddziałem u mnie na blogu.
Pamiętajcie, że nawet jeśli macie szczęście i ciąża przebiega bez powikłań, to jeśli przyjedziecie do szpitala, a sale porodowe będą zajęte to na "swoją kolej" będziecie czekały właśnie na oddziale patologii ciąży. Jeśli sale poporodowe będą przepełnione to z noworodkiem też traficie na patologię ciąży. Lepiej wiedzieć o tym wcześniej. Pozdrawiam
Jednak uwagę rodzących zwróciłabym również na oddział PATOLOGII CIĄŻY, który już taki piękny nie jest. Pielęgniarki owszem kompetentne i większości miłe, ale warunki... spędziłam tam łącznie ponad miesiąc, ale było to rok temu, czy od tego czasu coś się zmieniło?
Link do: Szpital Żeromskiego| patologia ciąży| warunki, zasady | Celeston <- zachęcam do zapoznania się z tym oddziałem u mnie na blogu.
Pamiętajcie, że nawet jeśli macie szczęście i ciąża przebiega bez powikłań, to jeśli przyjedziecie do szpitala, a sale porodowe będą zajęte to na "swoją kolej" będziecie czekały właśnie na oddziale patologii ciąży. Jeśli sale poporodowe będą przepełnione to z noworodkiem też traficie na patologię ciąży. Lepiej wiedzieć o tym wcześniej. Pozdrawiam
reklama
Podobne tematy
- Odpowiedzi
- 21
- Wyświetleń
- 15 tys
Podziel się: