Hej, ja powoli wracam do rzeczywistości po porodzie i pierwszych dniach z dzieckiem,
po prostu wcześniej nie miałam chwili, żeby usiąść i spokojnie opisać...
Nikt nie mówił, że będzie tak strasznie ciężko - zarówno poród, potem dojść do siebie i opieka nad Maleństwem...
Może od początku:
Dzień wcześniej zgłosiłam się na IP ze skierowaniem na wywołanie, trzeba było czekać w kolejce ok. 1,5 godz.
Tam szybkie badanie i usg - na prawde szybkie - trwało 3min, jakiś łysy i raczej nie delikatny lekarz; miałam wrażenie, że mam się ubierać i rozbierać ekspresem... potem wypełnianie papierków i zostałam skierowana na patologię. Jeszcze tego samego dnia założono mi balonik - przyszła jakaś w miarę młoda Pani Doktor bardzo sympatyczna, wypełniła moją kartę, dałam jej wymagane badania; zgłosiłam, że chcę skorzystać ze ZZO, badania miałam z 4 dni; stwierdziła, że powinno wystarczyć... Wzięła mnie jeszcze na usg i na założenie tego cewnika - nie było tam nikogo 'do pomocy', więc ona trzymała cewnik, a ja sobie sama wstrzykiwałam sól fizjologiczną - nic nie bolało (ponoć dlatego że po badaniach zrobiło mi się 1 cm rozwarcia)... No i z tym cewnikiem spędziłam noc, średnio 'przyjemne', bo z niego sączył mi się cały czas śluz lekko podbarwiony krwią i co jakiś czas pielęgniarka sprawdzała mi wkładkę, czy to przypadkiem nie wody... Jeszcze tego dnia po założeniu balonika po południu podpięto mnie pod ktg i wyszły pierwsze skurcze, 3 były meeega bolesne i zaczęłam schizować co będzie potem... Całą noc miałam skurcze, nie spałam, tylko je liczyłam, ale były nieregularne i powiedzmy do zniesienia...
O 6 rano przenieśli mnie na salę przedporodową, tam lewatywa (chciałam mieć, bezbolesna sprawa). Zgłosiłam znowu że chcę skorzystać z ZZO... O 7 rano KTG, przyjechał mąż... wyjęli mi balonik i stwierdzili, że jest 'ładne' 4 cm rozwarcia... i nagle podczas ktg bolesne skurcze i się zaczęło... Przyszła położna - chyba Pani Ania, bardzo sympatyczna. Dostałam oksytocynę - na początku małą dawkę, bo skurcze zaczęły się już wcześniej same... Coraz bardziej zaczynało boleć, przypomniałam, że chcę znieczulenie, ale ona na to, że znieczulenie nam wszystko 'zniszczy' a bez niego urodzę za godzinę... Potem był obchód lekarzy, bolało bardzo, powiedziałam, że jednak chcę znieczulenie, na co oni to samo - że nie warto - że będzie szybki poród, że podadzą mi dożylnie lek rozkurczowy i żebym z gazem spróbowała... i że niby już 7 cm.. po chwili bóle były potworne, więc nadal krzyczałam, że chcę znieczulenie, ale P. Ania powiedziała, że to już nie czas na znieczulenie, tylko rodzenie... Położna instruowała mnie żebym zaczynała przeć... Między czasie jeszcze był chyba lekarz i coś tam powiedzieli, że czemu nie ma postępu i ta P. Ania chyba się tym wkurzyła i powiedziała, że ja nie chcę współpracować :/ to nie było zbyt fajne... choć co do reszty jej pracy i samego porodu już nie mam zastrzeżeń... Za jakąś chwile wylądowałam już na porodowej... na początku próbowałam na stojąco przeć, ale nogi mi drżały, więc stwierdziłam że chcę na fotel... Położna już na porodzie super - mówiła co mam robić, mobilizowała, krzyczała tam ze mną... nie mam czego się czepiać. Mój mąż mógł w pełni uczestniczyć w tym wszystkim tzn. mógł stać gdzie chciał, ruszać się, patrzeć; mi starczyła sama jego obecność (że ktoś jeszcze 'kontroluje' sytuację), natomiast nie chciałam żeby cokolwiek do mnie mówił, bądź mnie trzymał podziwiam, że wytrzymał tam do końca, obserwował, odwrócił się tylko przy nacięciu... ja byłam w szoku potem i nie pamiętałam jak to się wszystko potoczyło, więc on mi przypomniał szczegóły... podobno były 3 próby wyparcia główki (tzn 3 skurcze) i podobno niewiele brakowało, ale gówka się cofała i wtedy za 4 razem postanowili nacinać... wg męża chyba bym nie dała rady bez tego nacięcia... (widział wcześniejsze 'podejścia') ale mi to ciężo ocenić... Samo cięcie było mniej bolesne niż bóle porodowe, takie uczucie gorąca i wtedy koniec; wyszła główka i potem reszta i już nie bolało... Ale wcześniej bolało tak, że mega krzyczałam i położna musiała mi uświadomić, że nie mogę krzyczeć na skurczu tylko przeć... a to jest strasznie ciężkie... (potem mnie gardło bolało po porodzie)...
Mała przyszła na świat o godz. 9.05 - więc obiektywnie szybki poród...
Dostałam ją na chwilę, w tym czasię mąż przecinał pępowinę; potem ja zabrali na odśluzowanie, mierzenie, lekko ją otarli i znowu mi ją oddali, mąż pstyknął kilka zdjęć... potem ją oddałam... teraz sobie myślę, że za krótko ją trzymałam, ale wtedy zdecydowałam oddać, bo chciałam żeby sprawdzili, czy wszystko z nią ok itd. Powiedziałam, że się boje szycia i chcę porządne znieczulenie, dostałam... szył mnie jakiś młody lekarz w okularkach, stwierdził że nacięcie nieduże ok 3 cm... (ale kwestię nacięcia i szycia to ocenię jak mi się zagoi), pod koniec szycia trochę bolało, czymś tam mi spsikali jeszcze... Ogólnie to przy końcu 'na finale' porodu było w sali dobrych kilka osób - była jedna studentka chyba, położna 'moja', jeszcze jedna położna, dwie panie od noworodków, no i lekarz, który mnie szył...
Potem mnie przewieźli na sale poporodową i dali Małą i było przystawienie do piersi... niestety nie do końca się udało, bo Mała się przydusiła, zrobiła się sina i wzięli ją na godzinę pod lampy i pod obserwację :/
Ja po porodzie byłam ledwo żywa, tyłek za przeproszeniem tak bolał, że nie mogłam ruszać się w łóżku nawet, więc bez męża sobie nie wyobrażam opieki nad Małą (jak już ją oddali po godzinie)... Dopiero po dobrych kilku godzinach stopniowo z pomocą męża udało się usiąść, a potem wstać na chwilę do toalety...
W następnym poście opiszę jak opieka w szpitalu już po porodzie itd...
Na razie ciężko mi wystawić jedną całościową opinie o szpitalu, teraz mam raczej neutralną... muszę chyba sobie to wszystko przetrawić, poukładać w głowie... sama już nie wiem czy to dobrze czy źle, że nie dostałam znieczulenia... na pewno nie świadczy dobrze to, że przy każdej możliwej okazji zgłaszałam, że chcę i nic z tego... w końcu to moja decyzja (choć poród by się mógł wydłużyć)...
po prostu wcześniej nie miałam chwili, żeby usiąść i spokojnie opisać...
Nikt nie mówił, że będzie tak strasznie ciężko - zarówno poród, potem dojść do siebie i opieka nad Maleństwem...
Może od początku:
Dzień wcześniej zgłosiłam się na IP ze skierowaniem na wywołanie, trzeba było czekać w kolejce ok. 1,5 godz.
Tam szybkie badanie i usg - na prawde szybkie - trwało 3min, jakiś łysy i raczej nie delikatny lekarz; miałam wrażenie, że mam się ubierać i rozbierać ekspresem... potem wypełnianie papierków i zostałam skierowana na patologię. Jeszcze tego samego dnia założono mi balonik - przyszła jakaś w miarę młoda Pani Doktor bardzo sympatyczna, wypełniła moją kartę, dałam jej wymagane badania; zgłosiłam, że chcę skorzystać ze ZZO, badania miałam z 4 dni; stwierdziła, że powinno wystarczyć... Wzięła mnie jeszcze na usg i na założenie tego cewnika - nie było tam nikogo 'do pomocy', więc ona trzymała cewnik, a ja sobie sama wstrzykiwałam sól fizjologiczną - nic nie bolało (ponoć dlatego że po badaniach zrobiło mi się 1 cm rozwarcia)... No i z tym cewnikiem spędziłam noc, średnio 'przyjemne', bo z niego sączył mi się cały czas śluz lekko podbarwiony krwią i co jakiś czas pielęgniarka sprawdzała mi wkładkę, czy to przypadkiem nie wody... Jeszcze tego dnia po założeniu balonika po południu podpięto mnie pod ktg i wyszły pierwsze skurcze, 3 były meeega bolesne i zaczęłam schizować co będzie potem... Całą noc miałam skurcze, nie spałam, tylko je liczyłam, ale były nieregularne i powiedzmy do zniesienia...
O 6 rano przenieśli mnie na salę przedporodową, tam lewatywa (chciałam mieć, bezbolesna sprawa). Zgłosiłam znowu że chcę skorzystać z ZZO... O 7 rano KTG, przyjechał mąż... wyjęli mi balonik i stwierdzili, że jest 'ładne' 4 cm rozwarcia... i nagle podczas ktg bolesne skurcze i się zaczęło... Przyszła położna - chyba Pani Ania, bardzo sympatyczna. Dostałam oksytocynę - na początku małą dawkę, bo skurcze zaczęły się już wcześniej same... Coraz bardziej zaczynało boleć, przypomniałam, że chcę znieczulenie, ale ona na to, że znieczulenie nam wszystko 'zniszczy' a bez niego urodzę za godzinę... Potem był obchód lekarzy, bolało bardzo, powiedziałam, że jednak chcę znieczulenie, na co oni to samo - że nie warto - że będzie szybki poród, że podadzą mi dożylnie lek rozkurczowy i żebym z gazem spróbowała... i że niby już 7 cm.. po chwili bóle były potworne, więc nadal krzyczałam, że chcę znieczulenie, ale P. Ania powiedziała, że to już nie czas na znieczulenie, tylko rodzenie... Położna instruowała mnie żebym zaczynała przeć... Między czasie jeszcze był chyba lekarz i coś tam powiedzieli, że czemu nie ma postępu i ta P. Ania chyba się tym wkurzyła i powiedziała, że ja nie chcę współpracować :/ to nie było zbyt fajne... choć co do reszty jej pracy i samego porodu już nie mam zastrzeżeń... Za jakąś chwile wylądowałam już na porodowej... na początku próbowałam na stojąco przeć, ale nogi mi drżały, więc stwierdziłam że chcę na fotel... Położna już na porodzie super - mówiła co mam robić, mobilizowała, krzyczała tam ze mną... nie mam czego się czepiać. Mój mąż mógł w pełni uczestniczyć w tym wszystkim tzn. mógł stać gdzie chciał, ruszać się, patrzeć; mi starczyła sama jego obecność (że ktoś jeszcze 'kontroluje' sytuację), natomiast nie chciałam żeby cokolwiek do mnie mówił, bądź mnie trzymał podziwiam, że wytrzymał tam do końca, obserwował, odwrócił się tylko przy nacięciu... ja byłam w szoku potem i nie pamiętałam jak to się wszystko potoczyło, więc on mi przypomniał szczegóły... podobno były 3 próby wyparcia główki (tzn 3 skurcze) i podobno niewiele brakowało, ale gówka się cofała i wtedy za 4 razem postanowili nacinać... wg męża chyba bym nie dała rady bez tego nacięcia... (widział wcześniejsze 'podejścia') ale mi to ciężo ocenić... Samo cięcie było mniej bolesne niż bóle porodowe, takie uczucie gorąca i wtedy koniec; wyszła główka i potem reszta i już nie bolało... Ale wcześniej bolało tak, że mega krzyczałam i położna musiała mi uświadomić, że nie mogę krzyczeć na skurczu tylko przeć... a to jest strasznie ciężkie... (potem mnie gardło bolało po porodzie)...
Mała przyszła na świat o godz. 9.05 - więc obiektywnie szybki poród...
Dostałam ją na chwilę, w tym czasię mąż przecinał pępowinę; potem ja zabrali na odśluzowanie, mierzenie, lekko ją otarli i znowu mi ją oddali, mąż pstyknął kilka zdjęć... potem ją oddałam... teraz sobie myślę, że za krótko ją trzymałam, ale wtedy zdecydowałam oddać, bo chciałam żeby sprawdzili, czy wszystko z nią ok itd. Powiedziałam, że się boje szycia i chcę porządne znieczulenie, dostałam... szył mnie jakiś młody lekarz w okularkach, stwierdził że nacięcie nieduże ok 3 cm... (ale kwestię nacięcia i szycia to ocenię jak mi się zagoi), pod koniec szycia trochę bolało, czymś tam mi spsikali jeszcze... Ogólnie to przy końcu 'na finale' porodu było w sali dobrych kilka osób - była jedna studentka chyba, położna 'moja', jeszcze jedna położna, dwie panie od noworodków, no i lekarz, który mnie szył...
Potem mnie przewieźli na sale poporodową i dali Małą i było przystawienie do piersi... niestety nie do końca się udało, bo Mała się przydusiła, zrobiła się sina i wzięli ją na godzinę pod lampy i pod obserwację :/
Ja po porodzie byłam ledwo żywa, tyłek za przeproszeniem tak bolał, że nie mogłam ruszać się w łóżku nawet, więc bez męża sobie nie wyobrażam opieki nad Małą (jak już ją oddali po godzinie)... Dopiero po dobrych kilku godzinach stopniowo z pomocą męża udało się usiąść, a potem wstać na chwilę do toalety...
W następnym poście opiszę jak opieka w szpitalu już po porodzie itd...
Na razie ciężko mi wystawić jedną całościową opinie o szpitalu, teraz mam raczej neutralną... muszę chyba sobie to wszystko przetrawić, poukładać w głowie... sama już nie wiem czy to dobrze czy źle, że nie dostałam znieczulenia... na pewno nie świadczy dobrze to, że przy każdej możliwej okazji zgłaszałam, że chcę i nic z tego... w końcu to moja decyzja (choć poród by się mógł wydłużyć)...