Opowiem wam bajkę.
Cc na zadanie w państwowym szpitalu. Bez wymyślania, ze tokofobia, iglofobia i czterech jeźdźców apokalipsy. Ot, idę mówię, ze chce i już. Położna, konsultant, chirurg słowem się nie odzywają. Wypisują kartkę i życzą powodzenia.
Własna położna bez płacenia.
Wchodzi się do szpitala, zjawia się położna, każe mówić sobie po imieniu i mówi, ze ona dzisiaj będzie się mną zajmować.
I się zajmuje. Podczas operacji mówi ile jeszcze zajmie, co teraz robią. Pyta się mnie milion razy co mi potrzeba.
Jak proszę to przynosi mi dziecko.
Jak rzygam po znieczuleniu to przebiera mi koszule i myje plecy. (Dlaczego akurat plecy??)
Jak mówię, ze mnie boli i kręci mi się w głowie to dostaje taki zastrzyk, ze mdłości przechodza niczym ręka odjął. Cudo nie lek.
Skutki tego trzymają się jeszcze trzy tygodnie, po jego podaniu mam takiego siniaka na udzie, ze klękajcie narody.
Jak mówię, ze chce karmic butelka to dostaje od szpitala mleko. Bez niepotrzebnych komentarzy.
Dziecka mi nie zabierają, mąż mi towarzyszy do ciszy nocnej. Dziecko jest obserwowane co trzy godziny. Uszy, oczy, pieluchy, czy je, jak je, jąderka, wargi sromowe. Aż się wkurzalam, bo dzieciak sobie spał, ja tez bym mogła a oni mi truli szanowna…
Jedzeniem się akurat nie interesowałam ale picia miałam po uszy.
Ubrania dla dziecka i siebie miałam swoje. Nie przeszkadza mi to pod warunkiem, ze szpital wykona mi profesjonalna cesarke.
Ja się do rodzenia siłami natury nie nadaje. Wole miła, spokojna cesarkę niz poród trwający bóg wie ile.