Florentyna
Fanka BB :)
- Dołączył(a)
- 17 Listopad 2011
- Postów
- 1 794
Poród tak jakby w reżyserii Koterskiego
22 maj, godzina 2. 30. Budzę się w kałuży i już wiem, że odeszły wody. I cóż mogę powiedzieć, jak nie to co codziennie budząc się mawiał niejaki Miauczyński? Więc, oqrvaoja*******e, budzę męża, że się zaczęło. Oczywiście nie jestem spakowana. Oczywiście połowa rzeczy niezbędnych do porodu ( rożek, koszule i takie tam) zostały kupione, a jakże, ale jeszcze nie zdążyły dojść, więc tak jakby ich nie ma. Łapię co się da, w tym jakąś sukienkę mojej siostry – będę udawać, że to koszula nocna. Wolę nie myśleć, czego jeszcze nie mam. Jedziemy. Mąż mówi, że musimy jeszcze na stację bo benzyny nie ma. Nie ma zresztą bardziej niż mu się zdawało, bo oto w pewnym momencie samochód znienacka staje . Obiecuje mężowi, że to mu będę pamiętała do samej śmierci – na szczęście w bagażniku jest kanister z paliwem do kosiarki, które po przelaniu do baku pozwala na doturlanie się do najbliższej stacji. Zajeżdżamy pod szpital – środek nocy, pusto, cicho i nikogo nie ma. W końcu jakaś dorwana na korytarzu pielęgniarka mówi, że mamy czekać bo oni mają właśnie poród. Jasne, a ja to niby nie??? Przez chwilę zabawiam się wizją mściwego urodzenia na korytarzu i zepsucia opinii szpitala. W końcu zjawia się jakaś osoba skłonna przyjąć mnie na oddział. Zostaję umieszczona w osobistej sali przedporodowej i podpięta do KTG. Wściekam się, bo nie mogę zasnąć z powodu pozycji na wznak. Mąż jedzie przywieźć mi coś do czytania ( na moje żądanie) i silikonową sztuczną kość ( ma pożyczyć od naszych psów) bo wymyśliłam, że na pewno popękam sobie szkliwo zgrzytając zębami i muszę koniecznie mieć coś do gryzienia. Wraca z książkami, ale bez kości – zapomniał. Trudno. Odpinają mnie wreszcie i pozwalają się ruszyć. Mogę iść pod prysznic. W międzyczasie wpada położna i stwierdza, że dziwnie szybko mi to idzie – 6 cm rozwarcia. Idę pod ten prysznic. Pod prysznicem jest stołeczek, taki plastikowy. Okropnie mi przeszkadza, więc wystawiam go poza kabinę, zalewając pół łazienki przy okazji. Robi mi się jednak jakoś miękko w kolanach, uznaję, że stołeczek się przyda i wciągam go do kabiny, zalewając drugie pół łazienki. Strasznie mam dużo roboty z tym stołeczkiem – wyrzucam go i wciągam z powrotem chyba kilkadziesiąt razy. Wszystko wokół pływa w wodzie, jako że w przerwach zmagań ze stołeczkiem wyskakuję z łazienki jak kukułka, żeby powiedzieć mężowi co myślę o tym wszystkim ( oqrvaoja*******e, oczywiście). Nie opłaca mi się za każdym razem wycierać się i ubierać w sukienkę co ma udawać koszulę porodową, więc wybiegam z łazienki z gołym tyłkiem, gryzę męża w ramię ( nie przyniósł mi kości, niech ma!) i wracam pod prysznic. Położna wpada mnie obejrzeć – 8 cm. Pytam, kiedy to znieczulenie mogę dostać, czy długo jeszcze mam czekać? No i się dowiaduję, że teraz to już się nie opłaca, że w zasadzie najgorsze chyba za mną, że rozwarcie jest, ale młody nie chce się posuwać w dół z głową i że najlepiej jak sobie posiedzę jeszcze pod prysznicem. Siedzę pod prysznicem, ale mi tam źle i wyłażę. Położna przysyła praktykantkę, która ma monitorować tętno młodego pomiędzy skurczami. Na co ja oświadczam, że nic z tego bo nie ma żadnego pomiędzy. Faktycznie, co się biedna dziewczyna zbliży do mojego brzucha z tą paletką to ja wykonuję jakiś efektowny unik ( albo przykucam, albo usiłuję stanąć na głowie), a przy okazji drę się jak stare prześcieradło. Mąż, jako osoba znająca się na rzeczy, z dumą oświadcza że głos to ja mam… Otwierają się drzwi – lekarz wchodzi, a raczej wjeżdża do pokoju – okazuje się że po moich prysznicowych wyczynach również pokój jest w wodzie. Tak więc pan doktor z tłumionym przekleństwem na ustach z trudem hamuje przy łóżku i oświadcza, że musi mnie zbadać a jeśli upieram się żeby to było w tej właśnie pozycji ( wyjście do stania na głowie z dodatkowym utrudnieniem w postaci ręcznika w zębach) to on może, bo jemu jest wszystko jedno. Mówię, że mi też jest wszystko jedno bo i tak umieram a jeśli chodzi o badanie to żadna pozycja nie wchodzi w grę. Chyba mu się jednak udaje, mimo wszystko, bo słyszę że mam się przenieść do sali porodowej i kończymy zaraz tą imprezę. Super. Zakładam na siebie sukienkę ( wciąż udającą koszulę) , niechętnie porzucam pogryziony ręcznik i daję się przewlec do sąsiedniego pomieszczenia. Umieszczają mnie na jakimś fotelu/ leżance czy innym narzędziu tortur. Położna mówi mężowi, że widać główkę, że jak chce to może zobaczyć i mi powiedzieć że naprawdę widać, a ja sobie mogę pomacać ręką, ale jakoś nie mam ochoty, ręce mam zajęte bo próbuję pourywać co się da z tego fotela na którym mnie trzymają. Mąż natomiast ochoczo zagląda i mówi, że brunet… Teraz słyszę, że jeszcze jeden skurcz i będzie po wszystkim, tylko muszę się dobrze zdenerwować. Położna powtarza „ no , zezłość się na mnie jeszcze troszkę, no, świetnie ci idzie” I jeszcze każe mi oddychać – ciekawe jak? Ale próbuję, bo naprawdę mam już dość. I słyszę jak jednocześnie położna wrzeszczy „ przyj, oddychaj!” a mąż „ jest, jest i rusza się!” i za chwilę czuję się nagle lekko i cudownie a na moim brzuchu ląduje mały kosmita. Jest godzina 9.50. Jakiś głos mówi, że tatuś ma przeciąć pępowinę i że „ nie PRZED klamrą tylko ZA!!!!” Pediatra oświadcza, że nie ma zastrzeżeń, ja stwierdzam, że też nie mam, a lekarz zabiera się za szycie. W momencie jak mówi, ze jeszcze tylko węzełek zrobi, dociera do mnie, czemu mój pies dał się zeszyć na żywca natomiast jak mu wiązali węzełek to kłapał paszczą. Opowiadam o tym lekarzowi, dodając że właśnie mam ochotę go pogryźć, ale on perfidnie mnie rozbraja pytając jakiego mam psa, a potem tłumaczy że psu najpierw trzeba przywieźć ze szpitala jakąś pachnącą noworodkiem szmatkę, żeby go uprzedzić. Kończymy z supełkami i psami i odwożą mnie do pokoju w którym czeka na mnie dwóch najwspanialszych mężczyzn – mój mąż i mój synek.
Jak już ochłonęłam i doszłam do siebie z zaskoczeniem dowiedziałam się że mąż zdołał częściowo przeczytać jedną z przyniesionych dla mnie książek ( na pytanie „ale kiedy?” uporczywie odpowiada „ no, jak rodziłaś”), to po pierwsze. A po drugie – wzruszył mnie, naprawdę. Bo jak przyjechał odebrać nas ze szpitala to nie tylko, że miał zatankowany samochód ,ale również, jak mnie poinformował, zmienił opony na letnie!
22 maj, godzina 2. 30. Budzę się w kałuży i już wiem, że odeszły wody. I cóż mogę powiedzieć, jak nie to co codziennie budząc się mawiał niejaki Miauczyński? Więc, oqrvaoja*******e, budzę męża, że się zaczęło. Oczywiście nie jestem spakowana. Oczywiście połowa rzeczy niezbędnych do porodu ( rożek, koszule i takie tam) zostały kupione, a jakże, ale jeszcze nie zdążyły dojść, więc tak jakby ich nie ma. Łapię co się da, w tym jakąś sukienkę mojej siostry – będę udawać, że to koszula nocna. Wolę nie myśleć, czego jeszcze nie mam. Jedziemy. Mąż mówi, że musimy jeszcze na stację bo benzyny nie ma. Nie ma zresztą bardziej niż mu się zdawało, bo oto w pewnym momencie samochód znienacka staje . Obiecuje mężowi, że to mu będę pamiętała do samej śmierci – na szczęście w bagażniku jest kanister z paliwem do kosiarki, które po przelaniu do baku pozwala na doturlanie się do najbliższej stacji. Zajeżdżamy pod szpital – środek nocy, pusto, cicho i nikogo nie ma. W końcu jakaś dorwana na korytarzu pielęgniarka mówi, że mamy czekać bo oni mają właśnie poród. Jasne, a ja to niby nie??? Przez chwilę zabawiam się wizją mściwego urodzenia na korytarzu i zepsucia opinii szpitala. W końcu zjawia się jakaś osoba skłonna przyjąć mnie na oddział. Zostaję umieszczona w osobistej sali przedporodowej i podpięta do KTG. Wściekam się, bo nie mogę zasnąć z powodu pozycji na wznak. Mąż jedzie przywieźć mi coś do czytania ( na moje żądanie) i silikonową sztuczną kość ( ma pożyczyć od naszych psów) bo wymyśliłam, że na pewno popękam sobie szkliwo zgrzytając zębami i muszę koniecznie mieć coś do gryzienia. Wraca z książkami, ale bez kości – zapomniał. Trudno. Odpinają mnie wreszcie i pozwalają się ruszyć. Mogę iść pod prysznic. W międzyczasie wpada położna i stwierdza, że dziwnie szybko mi to idzie – 6 cm rozwarcia. Idę pod ten prysznic. Pod prysznicem jest stołeczek, taki plastikowy. Okropnie mi przeszkadza, więc wystawiam go poza kabinę, zalewając pół łazienki przy okazji. Robi mi się jednak jakoś miękko w kolanach, uznaję, że stołeczek się przyda i wciągam go do kabiny, zalewając drugie pół łazienki. Strasznie mam dużo roboty z tym stołeczkiem – wyrzucam go i wciągam z powrotem chyba kilkadziesiąt razy. Wszystko wokół pływa w wodzie, jako że w przerwach zmagań ze stołeczkiem wyskakuję z łazienki jak kukułka, żeby powiedzieć mężowi co myślę o tym wszystkim ( oqrvaoja*******e, oczywiście). Nie opłaca mi się za każdym razem wycierać się i ubierać w sukienkę co ma udawać koszulę porodową, więc wybiegam z łazienki z gołym tyłkiem, gryzę męża w ramię ( nie przyniósł mi kości, niech ma!) i wracam pod prysznic. Położna wpada mnie obejrzeć – 8 cm. Pytam, kiedy to znieczulenie mogę dostać, czy długo jeszcze mam czekać? No i się dowiaduję, że teraz to już się nie opłaca, że w zasadzie najgorsze chyba za mną, że rozwarcie jest, ale młody nie chce się posuwać w dół z głową i że najlepiej jak sobie posiedzę jeszcze pod prysznicem. Siedzę pod prysznicem, ale mi tam źle i wyłażę. Położna przysyła praktykantkę, która ma monitorować tętno młodego pomiędzy skurczami. Na co ja oświadczam, że nic z tego bo nie ma żadnego pomiędzy. Faktycznie, co się biedna dziewczyna zbliży do mojego brzucha z tą paletką to ja wykonuję jakiś efektowny unik ( albo przykucam, albo usiłuję stanąć na głowie), a przy okazji drę się jak stare prześcieradło. Mąż, jako osoba znająca się na rzeczy, z dumą oświadcza że głos to ja mam… Otwierają się drzwi – lekarz wchodzi, a raczej wjeżdża do pokoju – okazuje się że po moich prysznicowych wyczynach również pokój jest w wodzie. Tak więc pan doktor z tłumionym przekleństwem na ustach z trudem hamuje przy łóżku i oświadcza, że musi mnie zbadać a jeśli upieram się żeby to było w tej właśnie pozycji ( wyjście do stania na głowie z dodatkowym utrudnieniem w postaci ręcznika w zębach) to on może, bo jemu jest wszystko jedno. Mówię, że mi też jest wszystko jedno bo i tak umieram a jeśli chodzi o badanie to żadna pozycja nie wchodzi w grę. Chyba mu się jednak udaje, mimo wszystko, bo słyszę że mam się przenieść do sali porodowej i kończymy zaraz tą imprezę. Super. Zakładam na siebie sukienkę ( wciąż udającą koszulę) , niechętnie porzucam pogryziony ręcznik i daję się przewlec do sąsiedniego pomieszczenia. Umieszczają mnie na jakimś fotelu/ leżance czy innym narzędziu tortur. Położna mówi mężowi, że widać główkę, że jak chce to może zobaczyć i mi powiedzieć że naprawdę widać, a ja sobie mogę pomacać ręką, ale jakoś nie mam ochoty, ręce mam zajęte bo próbuję pourywać co się da z tego fotela na którym mnie trzymają. Mąż natomiast ochoczo zagląda i mówi, że brunet… Teraz słyszę, że jeszcze jeden skurcz i będzie po wszystkim, tylko muszę się dobrze zdenerwować. Położna powtarza „ no , zezłość się na mnie jeszcze troszkę, no, świetnie ci idzie” I jeszcze każe mi oddychać – ciekawe jak? Ale próbuję, bo naprawdę mam już dość. I słyszę jak jednocześnie położna wrzeszczy „ przyj, oddychaj!” a mąż „ jest, jest i rusza się!” i za chwilę czuję się nagle lekko i cudownie a na moim brzuchu ląduje mały kosmita. Jest godzina 9.50. Jakiś głos mówi, że tatuś ma przeciąć pępowinę i że „ nie PRZED klamrą tylko ZA!!!!” Pediatra oświadcza, że nie ma zastrzeżeń, ja stwierdzam, że też nie mam, a lekarz zabiera się za szycie. W momencie jak mówi, ze jeszcze tylko węzełek zrobi, dociera do mnie, czemu mój pies dał się zeszyć na żywca natomiast jak mu wiązali węzełek to kłapał paszczą. Opowiadam o tym lekarzowi, dodając że właśnie mam ochotę go pogryźć, ale on perfidnie mnie rozbraja pytając jakiego mam psa, a potem tłumaczy że psu najpierw trzeba przywieźć ze szpitala jakąś pachnącą noworodkiem szmatkę, żeby go uprzedzić. Kończymy z supełkami i psami i odwożą mnie do pokoju w którym czeka na mnie dwóch najwspanialszych mężczyzn – mój mąż i mój synek.
Jak już ochłonęłam i doszłam do siebie z zaskoczeniem dowiedziałam się że mąż zdołał częściowo przeczytać jedną z przyniesionych dla mnie książek ( na pytanie „ale kiedy?” uporczywie odpowiada „ no, jak rodziłaś”), to po pierwsze. A po drugie – wzruszył mnie, naprawdę. Bo jak przyjechał odebrać nas ze szpitala to nie tylko, że miał zatankowany samochód ,ale również, jak mnie poinformował, zmienił opony na letnie!