reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Poród Na Wesoło

reklama
Dopiero wczoraj odkryłam ten wątek i nie mogę sie wręcz oderwać od czytania. Wyję ze śmiechu na każdej stronie dosłownie.

Dziękuję założycielce!!!!
 
Mój poród nie był super zabawny ale mi tam było wesoło...do czasu

A wiec tak, jest rok 2009, z powodu cholestazy ciężarnych zostałam wysłana do szpitala na wywołanie. Jest piątek. Leżę na fotelu, lekarz zagląda i mówi...no mamy 2 cm rozwarcia, dzisiaj w nocy pani urodzi.
Myśle super, informuję męża, ze dziś nie śpi (planowaliśmy poród rodzinny). W nocy czekam, i czekam na jakis skurcz i nic...zasnęłam. Na zajutrz lekarz (juz inny) zleca oxy. Dostaję dwie...czekam, czekam i nic. Ani jednego skurczu . NIedziela, wraca lekarz z piatku, widzi mi nie i pyta: "a co tu pani jeszcze robi?" a ja na to " czekam". Mówi, ze zaraz sie mną zajmnie. Kazał się spakować i do rodzinnej sali porodowej iść. Znowu kroplówka (końska dawka) do tego grobulki dopochwowe....leżę na tej sali i czekam na ból...słońce za oknem pięknie świeci mi na twarz, mąż nudzi się i bawi aparatem, położna wciaż zagląda i pyta "jak tam?" a ja sobie myślę; czuję się jak na plaży...zamknęłam oczy....zasnęłam Lekarz na mnie patrzy zdziwiony i mówi, ze jestem pierwsza która zasnęła mu z nudów na sali porodowej.
Niezbyt zadowolony wysłał mnie na przedporodową...a tam leży moja kuzynka. Szok...miała termin po mnie ale na cesarkę przyjechała. Kto wchodzi do sali to znajomy lub rodzina. Niedziela przyjemnie upłynęła. Poniedziałek rano kuzynkę zabrano i dano mi na salę rodzącą. Dziewczyna rodziła przed czasem...strasznie cierpiała. Zabrali ją na porodówkę i po chwili wróciła i mówi do męża, ze ma juz 2 cm rozwarca...i dalej stęka w wielkich bolach. Położna woła mnie...po chwili uśmiechnieta wracam i mówię mamie, ze mam już 5cm rozwarcia ( i wciąż ani jednego skurczu ani choćby najmniejszego bólu). Powiedziałam to głośno..wierzcie mi..myślałam, ze dziewczyna zabije mnie wzrokiem.
Mija kilka godzin, kolejna dawka oxy i globulki...i nic......przychodzi położna i mówi, ze przebiją mi wody...ja na to OK i zadowolona idę na porodową. Przebijanie trochę zabolało, a raczej było nieprzyjemne...wody chlusnęły i schodzę zadowolna z fotela. Dziękuję z babanem na twarzy położnej za przebicie wód, a ta do koleżanki "nie dość ze się uśmiecha to jeszcze dziękuje....nowość" Stanęlam na kałużę i zdziwina mówie(jak jakaś idiotka) ..." ciepła ta woda", a na to położna " a czego się pani spodziewała?". Nic. Zadowolona wracam na salę. Po chwili wpada położna i mówi...żadnego leżenia. Przoszę spacerować po korytarzu. Mam poszła już do pracy i towarzyszył mi mąż. Laże po tym korytarzu, słucham jak koleżanka z zali się wydziera przy skórczach i myślę sobie...."tak to ja mogę rodzić". Przechodzi położna a ja do niej "mam ochotę na sorbeta, mogę iść do sklepiku?" Ta patrzy na mnie jak na wariatkę i mówi "pani niech lepiej nie idzie..proszę wysłać męża" No to wysłałam. Czekam na niego i czuję pierwszy mały skurcz. Myślę sobie nie jest źle. Wraca mąż z lodem....patrzę na niego (na loda) jak na zbawienie. Miałam na niego straszną ochotę (był gorący lipiec). Gryzę go pełna zadowolenia i czuję jak skurcze się nasilają, ale dalej twardo chodzę.....i nagle....jak rozpędzony pociąg...skurcze z każdą minutą coraz boleśniejsze. Słaniam się juz wisząc na ramieniu męża i widzę, ze zabierają koleżankę na porodówkę. Chodze tak, coraz bardziej cierpię i słyszą jak ta rodzi drąc się niemiłosiernie...jej mąż chodzi z nami po korytarz i głupio się uśmiecha (pewnie głupio mu bylo, ze żona się tak wydziera....faceci).
W końcu już nie miałam sił chodzić...położyłam się na łóżku i po chwili sama zaczęlam się drzeć....ból masakryczny, myślałam, ze kręgosłup mi pęknie. Wpada położna i z uśmiechem na twarzy do mnie "co się tak drze? Boli?" A ja mam ochotę scianę odgryść. Zagląda mi między nogi i mówi "Przecież aż tak nie boli" Jasne....Myśle,zę teraz to już 10 na bank, a ta mi mówi, że mma 7cm rozwarcia. Nie mogłam uwierzyć. Położna wychodzi a ja pluję sobie w brodę, ze dałam sobie wody przebić. Międzyczasie wchodzi mąż kuzynki z dobrymi wieściami i pogawędkę sobie z mężem ucina. Mnie boli jak cholera a ten patrz się na mnie i pyta " jak tam?" Patrzę na męża i mówię mu wzrokiem, ze jak się go nie pozbędzie, to nie gwaratuję, ze wyjdzie z tego żywy. Co za ból. Wolałam jak rozwarcie postępowało bez skurczy... Krzycze coraz głośniej (już sama bo koleżanka urodziła) i czas mija...w końcu wpada położna i znowu zagląda....orzeka...8cm. Myślałam, ze ja zabiję. Ta jednak widząc jak cierpię, prosi męża żeby zamknął drzwi i z głową miedzy moimi nogamim mówi mi że troche mi pomoże...i że mam przeć. Więc pre...przy skurczach....raz, drugi, trzeci....położna wyciąga głowę i mówi..."zobaczymy jak będzie teraz" i wychodzi. Wraca mąż i zastaje mnie w łożu pełnym krwi...jego mina...bezcenna. Drę się dalej, w końcu wraca położna, zagląda i mówi 9. Może pani biec na porodówkę. Uwieżcie mi nie czekałam ani chwili. Wiedziałam, ze muszę tam dobiec miedzy skurczami bo inaczej wyłożę się na korytarzu. Lekarz patrzy na mnie jakna wariatkę a ja biegnę na porodową i dre się, "proszę szykować łóżko!" Mąż biegnie koło mnie i pyta czy ma wejść ze mna....ja na to że nie...nie chciałam go widzieć...byłam skoncentrowana na urodzeniu dziecka i pozbyciu się bólu, a na męża nie mogłam patrzeć. A jak mi mówił "oddychaj" to miałam ochotę urwać mu głowę" wiedziałam, ze nie zniosę jego rad na porodówce. Wolałam go za scianą..wszystko słyszał, oglądać nie musiał. Tam już poszło w miarę szybko. Znowu dostałam jakąś kroplówke...do dziesiatki jeszcze się trochę nacierpiałam, ale parte poszły tak szybko, ze nie wiedziałam kiedy urodziłam...naprawdę...w ogóle tego nie czułam. Wiem, ze mnie nacieli. Pkazali mi syna, a moja pierwsza myśl "dobrze, ze brunet...po mnie" (mąż blondyn). Zabrali małego na ważenie, a ja rodze łożysko...znowu nie wiem kiedy to ze mnie wyszło. Pokazują mi syna i mówią, 10, wszystko pięknia i zabierają go do męża. Ja leżę i czekam na zszycie. Lekarz podał mi środek przeciwbólowy, a ja mu mówię, zeby podał dwa, bo ja jakaś odporna na chemię jestem i mówię ile oxy w ciagu 4 dni dostałam. Lekarz grzecznie mówi, że dostałam największą dozwoloną dawkę...zaczyna szyć, a ja mu mówię że i tak czuję...ale nic...cieszę sie, ze to już nie bóle porodowe. Patrzę w lampę i widzę jak mnie szyje. Mówię" proszę dobrze szyć, tak zeby mąż był zadowolony"...lekarz nic...ja.."ładnie panu idzie" a ten patrzy na mnie i się dziwi....tłumacze że wszystko w lampie widać i pytam czy nikt wcześniej mu tego nie powiedział, a ten, ze nie. W końcu ostatni szew. Boli jak cholera. Mówię, zeby go poprawił bo boli, a ten, ze zaraz przejdzie...ja wiem swoje. Zabrali mnie na salę poporodową tam czekają na mnie syn i mąż...ja szczęsliwa, ale ten szew...nie daje mi spokoju..ciągnie jak cholera. Mówię o tym na obchodzi...olewka totalna. Ledwo ruszać się mogę...ale wstaję pod prysznic...tam patrzę a ze mnie wątroba leci...naprawdę to moja pierwsza myśl...dopiero po chwili doszło do mnie że to ogromy skrzep krwi...kolejne dni to radość i udreka z powodu ciągnącego szwu....nie mogłam chodzić, ani siedzieć...ciągle leżałam na bolu, co też bolało. Wysłali mnie do domu, a ja nie mogłam opiekować się małym bo rozrywało mi krocze. Wkońcu nie wytrzymałam i pojechałam do szpitala na ściagnięcie szwów. Sciągnęli a mnie nadal boli. Wróciałam do domu i cierpię dalej. Na zajutrz wracam do szpitala. Lekarz...kolejny...mówi, ze wszystkio szwy ściągnięte i wysyła mnie do domu...Ja umieram w samochodzie...wyboje a mnie rozrywa....po dwuch dniach trzecia wizyta w szpitalu....płaczę,ze chodzić, siedziać, leżeć nie mogę tak boli. Trafliłam na lekarza, który zakładał te cholerne szwy. Ten zabiera mnie na zabiegowy i gmera.Ciągnie coś i pyta czy przeszło. Mówię, ze nie! Mówi, ze nie ma zakarzenia, a ja mu na to że wiem, bo bardzo o to dbam...o niczym innym nie mogłam myśleć jak o tym bólu...Lekarz mówi, ze choć tego się nie robi to pościągał mi szwy wewnętrzne i ze to powinno pomóc. NIe pomogło. Powiedziałam, ze nie zejdę z fotela dopóki mi nie pomoże. On juz zrezygnowany, pielęgniarka fioletowa nagle czuję ulgę!!! a LEKARZ pyta? "teraz lepiej" A ja na to, ze tak. I co? Okazało się, ze lekarz który sam zakładał szwy nie mógł znaleźć tego ostatniego, tak był ukryty. Mnie już nic nie obchodziło, już mnie nie bolało. Zlazłam z fotela będąc w 7niebie. Lekarz do mnie, że teraz idziemy na wypełnienie dokumentacji. Idę koło niego korytarzem a ten się mnie pyta kto zakładał szwy...ja mu na to, ze ON. Nagle nie trzeba było wypełniać dokumentacji. Mówi, ze nie będzie mnie męczył i sam sobie wypełni papierki.....szczerze mówiąc miałam to w dupie...ważne że nie bolało.....

Także początki miałam autentycznie bezbolesne i wesołe....a końcówkę masakryczną.
Teraz zrobię wszystko, zeby mnie nie cieli ( niedługo rodze po roza drugi :) W każdym razie znowu licze na bezbolesny poród...i do 9cm rozwarcia nie dam sobie wód przebic
 
ja przy drugim porodzie 2 razy zaklęłam ..
"ja pier...oleeeee umrę i dziecka nie zobaczę"!!!
na co pani doktor do męża:
"proponuję zamknąć okno"

okno wychodziło na szpitalny park gdzie spacerowały przyszłe mamusie z brzuszakmi-rodziłam 30 lipca o 14.oo tuż po obiedzie więc się kobiety w parku nasłychały...


na swoje usprawiedliwienie mam tylko to ,że syn miał 4100g i 58cm a ja Go urodziłam przy 8cm rozwarcia bo dalej nie szło i już!!lekko nie było..ale na cc było za późno to cóż miałam robić- klęłam i rodziłam...w 11 minut się uwinęłam od skurczy partych...
dobrze,że jest pępowina bo syn tak wyskoczył,że gdyby nie ona to zatrzymałby się na ścianie,położne w locie Go łapały..


powodzenia rodzącym:))
 
veritaserum71, jak to jest z tym rodzeniem łożyska?? Nacinali Cię, że potem szyli?? Tego bólu to ja sobie nie wyobrażam. Mój nawet teraz twierdzi, że ja ból za bardzo wyolbrzymiam, więc przy porodzie stwierdzi, że przesadzam:]
 
No i juz mam humor poprawiony:-D:-D:-D dawno sie tak nie usmialam, po cichutku licze ze i ja tu niedlugo napisze...
No wlasnie ja tez jestem ciekawa jak to jest z tym lozyskiem.... nacinaja, rodzi sie glowka, pozniej co??? daja znieczulenie i rodzi sie lozysko i dopiero zaszywanie? czy najpierw lozysko, pozniej znieczulenie i zszycie?
 
Jeśli mogę odpowiedzieć w temacie łożyska...:-) Jeśli jest potrzeba (u nas w Polsce jednak często robi się to "z urzędu") to położna w czasie skurczu nacina krocze rodzącej. Potem rodzi się główka i kiedy ona już wyjdzie to urodzenie reszty ciałka to pikuś - samo wyskakuje :-) Kiedy noworodek leży na brzuchu mamy, to mama spokojnie rodzi łożysko - nawet nie czuć kiedy. Ono jest jak takie surowe drożdżowe ciasto - mięciutkie i podatne :-D Dopiero potem lekarz daje znieczulenie miejscowe i zaszywa nacięte krocze. I tyle.
Z mojego porodu najbardziej pamiętam kiedy urodziłam główkę synka, a w mojej pojawiła się tylko jedna myśl: JUUUUUUUŻ?! Przecież miało to tak strasznie boleć i tak strasznie długo trwać i być nie do przeżycia :-D No ale poród faktycznie miałam lekki, wody odeszły mi przed 5 nad ranem, pierwsze skurcze po oksy dopiero koło 10 a Młody na świecie pojawił się przed 14 - tego samego dnia :-) I brak skurczy z krzyża a odstępy między nimi długie. Tak to mogę rodzić :-)
 
Muszą nacinać?? Ja boję się raczej zdejmowania szwów, może wtedy tez mnie znieczulą??
 
reklama
Do góry