Nie wiem, czy zdążę opisać Wam moją historię, bo mała w każdej chwili może się obudzić, ale spróbuję.
U mnie pojawiały się trzy terminy porodu i kiedy 2 pierwsze minęły zaczęłam się niepokoić. W dzień ostatniego terminu - 27 grudnia - wieczorem, coś mnie zaczęło nosić... Jakieś takie bóle okresowe, nie wiadomo co. Po jakimś czasie zorientowałam się, że bóle się nasilają i lekko ustępują. Zaczęłam mierzyć czas - wychodziło że to chyba skurcze i to co 2 do 5 minut. Zadzwoniłam do przyjaciółki, która urodziła trójkę dzieci, żeby zapytać czy to "to". Wysłała mnie do wanny - nie pomogło. No więc stwierdziłyśmy, że chyba jednak to i czas jechać na IP. Było koło północy i widziałam przerażenie w oczach M., ale moją największą obawą było to, że... to fałszywy alarm i mnie odeślą. Już z samochodu napisałam do MamyO., bo wiem że Kochana czekała na takie wieści, ale poprosiłam, żeby jeszcze Wam nic nie pisała, żeby nie robić sztucznej zadymy - w razie jakby mi się tylko zdawało
Na IP podpięto mnie pod KTG. Strasznie się stresowałam, czy widać te moje skurcze i odetchnęłam, kiedy zobaczyłam amplitudę sięgającą 80% (wydawało mi się, że to skurcze, że ho ho XD). Potem miałam badanie lekarza. Nie był miły, chyba wolał spać, ale po jego łapie odszedł mi czop (rozwarcie na 1,5 palca) ;p Poza tym wydał korzystny dla mnie "wyrok": porodówka (i tu kolejny sms do MamyOskarka, że to jednak to - i jej radość, i moje niedowierzanie...). Trochę mnie jednak wkurzył, bo pytał o wody, a ja powiedziałam, że nie odeszły, ale być może się sączyły, bo coś się sączyło ;p A on na to, że też nie jest w stanie stwierdzić, czy odeszły. No to kto jest w stanie? :/ Zaprowadzili nas na salę porodową i kazali mi przebrać się w koszulę do rodzenia itd. Robiłam wszystko jak w transie nie myśląc do czego to prowadzi. Położna zapytała o lewatywę, oczywiście powiedziałam, że tak. Niedługo później odeszły mi wody. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam co znaczą skurcze porodowe!
Zaczęło boleć trochę, ale po czasie ból stał się nie do wytrzymania. Miałam mieć zzo, ale wytłumczyli mi, że muszę mieć 6 cm rozwarcia. Czekałam na to 1,5h. Doświadczyłam takiego bólu, że chciałam gryźć plastikowe poręcze łóżka. Kiedy było już skrajnie źle poprosiłam M., żeby zdopingował ekipę i żeby mi w końcu dali to zzo.
Jakieś cholernie długie 15 minut później zaczęli koło mnie chodzić. No i kolejny "problem" - mój tatuaż. Na konsultacji kilka dni wcześniej trafiłam na szefa anestezjologów, który był bardzo fajny i powiedział, że będzie ciężko, ale znajdą miejsce do wkłucia. W trakcie porodu pani anestezjolog raczej wątpiła, że się uda, ale tamten zapis z konsultacji ją zdopingował, żeby spróbować. Powiedziała, że jest tylko jedna szansa. No i na szczęście się udało... Kiedy jakieś 20 minut później ból odszedł miałam ochotę wstać i wycałować ich wszystkich ;p
Łącznie faza I trwała u mnie prawie 6h, z czego ponad 2h w okropnym bólu. Koło 7 rano rozwarcie było zupełne, tylko że znieczulenie ustępowało i zaczął się nowy koszmar. Parcie. Jeśli ktoś mówi, że bóle parte są lajtowe, powinien doświadczyć tego, co ja. Przez 2h robiłam wszystko, co mogłam, żeby wypchnąć z siebie to dziecko. Nie pozostał na moim ciele ani jeden suchy milimetr. Nie zostało już nic, czego mogłabym się wstydzić. Nie było mięśnia, którego bym nie zaangażowała w parcie. A i tak nic nie pomagało. Cały czas mówiono mi, że świetnie idzie, że widać główkę, że jeszcze tylko jedno, dwa parcia, ale to się nie chciało skończyć. Popadałam w stany skrajnego wykończenia i jednocześnie przerażenia, że ciągle w tym tkwię - w ogromnym bólu i bezsilności. Patrzyłam w sufit i zadawałam sobie pytanie, czy to się w ogóle kiedyś skończy. Robiłam co kazali, nawet jak ordynator kazał mi przeć na boku. Tak bardzo mnie bolało. Na boku ból nie ustępował nawet na chwilkę, ale leżałam i parłam, płacząc jednocześnie z bólu. Jak tylko wyszedł babki pozwoliły mi przeć na plecach, bo i tak moje poświęcenie nic nie dawało.
W końcu prawie po 2h zdałam sobie sprawę, że coś się dzieje. Przybywało wokół mnie ludzi. Chyba żeby zapomnieć o bólu zaczęłam liczyć personel - 9 osób, w tym ordynator, 2 ginów, anestezjolog i pielęgniarki. Jeden z lekarzy zapytał jak mam na imię i powiedział, że przy następnym skurczu rodzimy. Wspomniał też coś o cięciu, oksytocynie itd. ale było mi to obojętne, bo i tak nie wierzyłam, że coś się zmieni. Coś tam blokowało małą i dlatego nie mogłam jej wypchnąć...
M. cały czas był ze mną. Starał się nie wchodzić mi w drogę, żebym się nie wkurzała, a jednocześnie podawał mi wodę, telefon (bo MamaO. cały czas była po drugiej stronie :*) i wycierał pot z twarzy.
Kiedy jednak postanowili "urodzić mi" to dziecko z nacięciem poprosili, żeby na chwilę wyszedł.
Zamknęłam oczy, czułam wokół mnie mnóstwo stłoczonych osób, coś robili, coś uciskali, a ja parłam, już z krzykiem, bo nie dawałam rady. Zresztą krzyczałam już wcześniej na końcu parć, bo nie dało się tego powstrzymać przy takim bólu i wysiłku.
I kiedy tak mnie ściskali, poczułam jak coś ciepłego wyślizguje się spomiędzy moich nóg, a kiedy otworzyłam oczy kładli mi Emilkę na piersiach - siną i rozwrzeszczaną, a M. wchodził spowrotem na salę. Byłam w szoku i babki upewniały się, czy aby na pewno trzymam dziecko. A ja nie wierzyłam, że to się jednak stało - że ona jest, a bólu już nie ma... Lekarz mnie szył, a pani anestezjolog zapytała dlaczego mam taką nieszczęśliwą minę. Powiedziałam, że czuję, że zawiodłam, że nie urodziłam małej. Ona mi na to, że przecież urodziłam! A ja, że nie. Że tak bardzo się starałam i nie dałam rady. Że musiało uczestniczyć w tym tyle osób... No to mnie opieprzyła po przyjacielsku i kazała popatrzeć na piękną córkę, to mi na pewno przejdzie. No i przeszło
Urodziłam o 9:10 rano.
Bilans mojego porodu to 20 szwów w środku i 3 na zewnątrz. Pierwsze dni były dla mojego ciała koszmarem. Na pewno nigdy nie zdecyduję się na kolejny poród SN, bo nie jestem w stanie wyobrazić sobie nawet, że przechodzę przez to wszystko jeszcze raz.
Emilka jest cudowna i wynagradza mi wszystko, ale nigdy nie zapomnę tego porodu.
Nie zapomnę też tego, że M. był ze mną i mnie wspierał. Myliłam się sądząc, że będzie przeszkadzał. Jednocześnie M. będąc ze mną zrozumiał ile mnie to wszystko kosztowało i docenił to poświęcenie. O więzi z dzieckiem już nawet nie wspomnę...
Tamtej nocy nie spał przeze mnie nie tylko M. Nie spała też MamaOskarka, która była dla mnie niczym osobista położna - wspierająca i motywująca :* A już zupełnie powaliła mnie na łopatki informacja, że nawet jej Julcia nie spała do 3 w nocy czekając na wieści o moim porodzie :*
Dziękuję Wam dziewczyny
I dziękuję też tym z Was, Grudniówki, które czekały niecierpliwie na info o moim porodzie :* Jakoś łatwiej jest człowiekowi, kiedy wie, że zależy jeszcze komuś...