To chyba teraz jeden z najbardziej wyczekiwanych tematów, zaraz obok wieści z porodówek, szczególnie dla niewypakowanych
Nie wiem czy pisać wam wersję light czy hard core
Straszyć czy pocieszać
Ja lubię straszyć
Opowiadam:
Zaczęło się spodziewanie-niespodziewanie, zupełnie jak u Jaipur.
Koło 22 poszłam do ubikacji opróżnić uciskający pęcherz, jak to w ciąży, wiadomo, co godzinę wizyta w wc. A ponieważ nic nie zapowiadało, że to dziś, nażarłam się jak prosię tego dnia, dopchałam 4 pączkami aż mnie zemdliło. Nie miałam też historii typu: oczyczanie czyli dwójeczka, wymioty, skurcze, kompletnie nic, nie opadł też wyraźnie brzuszek ani nie pojawił się czop z krwią czy krew. Poszłam więc do ubikacji, ale zanim zdążyłam usiąść poczułam że coś poleciało, ale bardzo niewiele. Myślę sobie, o kurde, albo nietrzymanie moczu co mi się nigdy nie zdarzyło, nawet w pierwszej ciąży, albo jestem Jaipur
Pogapiłam się do kibelka ale, że już nalałam, to uznałam, że jednak siku poszło. Wróciłam do wyrka, założyłam pieluchę/podpachę na wszelki wypadek i zaległam przed TV. Minęła może minuta i nagle czuję jak chlusnęło. Pielucha momentalnie przemokła, przeciekła, poszło na łóżko, co tu robić? Pognałam do wanny a że ciągle tłukła mi się po głowie ta wypadająca za wodami pępowina, położyłam się w niewielkiej ilości ciepłej wody i czekałam aż się wyciek zatka. TZ już wiedział, chodził po mieszkaniu uśmiechnięty od ucha do ucha czym strasznie mnie denerwował, albo stał pod drzwiami łazienki i koniecznie chciał wejść. A ja się musiałam z tym co się dzieje i stanie oswoić sama. Leżałam więc w wodzie, zrobiło mi się strasznie zimno i dostałam telepawek, nie wiem czy z zimna czy z emocji. Jak się uspokoiłam zaczęły się przygotowania, mycie, golenie i inne atrakcje i lepiej to zrobić zanim zacznie porządnie boleć. A mnie nie bolało nic
Spakowałam się, zrobiłam na bóstwo, przygotowałam absolutnie wszystko co należało, minęła 23, a skurcze gdzieś tam w tle jakieś bladziutkie. Położyłam się więc i czekaliśmy do 12.
O północy poczułam pierwsze regularne skurcze, od razu co 5 minut. Dość szybko zaczęły narastać, przed 1 w nocy powiedziałam TZ, że czekamy do skurczy co 3 minuty i dopiero wtedy jedziemy. Zdążyłam to powiedzieć i w kilka minut zrobiły się co 3 minuty. Ocho, jakieś spore tempo. Za telefon, dzwonię na oddział, są miejsca, ubieram się i jedziemy.
Droga do szpitala przez mękę, samochód sportowy, twarde zawieszenie, dziury straszne, zakręty za ostre, TZ miał jechać, jak dwa dni wcześniej powiedział: spokojnie 80 na godzinę a tymczasem na liczniku 140. Całą drogę krzyczałam na niego, zwolnij, nie tak ostro, nie rzucaj mną. W domu też na niego krzyczałam, denerwował mnie okrutnie.
Do szpitala zajechaliśmy na 1:30. Wysiadłam z samochodu (w którym siedziałam na ręczniku bo wody cały czas leciały) a tu kolejne chluśnięcie, stałam więc jak ciołek w kałuży wody, z nogami rozstawionymi jak do porodu i trzęsłam się z zimna i emocji.
Na Izbie nikogo, idealna cisza, cudownie tak jak chciałam. Miła pani zaprowadził mnie na Izbę, wypełniłam stos papierów odpowiedziałam na milion głupich pytań, na fotelu badanie (z wrażenia a może ze strachu nie zapytałam jakie rozwarcie), poród w toku więc na bank zostajemy.
Przebrałam się, moja położna (mi przydzielona) ubrała mi mężczyznę i poszliśmy na porodówkę. W salce do obserwacji odpowiedziałam na kolejny milion dziwnych pytań, ale już na łóżku podpięta pod KTG, na lewym boku. Skurcze były co 3-2 minuty, dość bolesne ale jeszcze takie, że dałabym radę i całą noc tak się pomęczyć. Młody ktoś (jak się później okazało położnik) trenował na mnie wkłucia, jedno się udało, drugie nie, powiedziałam, że go zaraz kopnę jak jeszcze raz mnie bezskutecznie ukłuje, więc moja położna go wyręczyła. Krew pobrana, wenflon wbity, ankiety wypełnione a ja czuję, że muszę do kibelka. Skurczybyki już tak konkretne, że zaczęłam sobie głośno marudzić więc jak tu dojść na dwójeczkę... Doszłam. Kupa w czasie porodu to jakiś dramat
Nie wiem czy oddychać, czy jęczeć z bólu czy robić, jak się potem wytrzeć, umyć, jakaś niezorganizowana tam byłam. A że już byłam dość głośna i na długo utknęłam na kibelku, w pewnym momencie zagląda do mnie położna i pyta, czy sikam czy coś poważniejszego. Wrzeszczę, dwójka! A ona: acha, to lewatywka z nami.
Wylazłam, od razu zabrała nas na porodówkę na naszą salę, zwaną Miętowa, tą którą oglądałam na wizycie miesiąc wcześniej, akurat ta którą chciałam (Jagodowa była zajęta, rodziły dwie kobiety gdy przyjechałam). W drodze zapytałam z jakim rozwarciem mnie przyjęli. 2 cm, rany, tylko 2 cm, jak ja to wytrzymam...
Przebrałam się w koszulę szpitalną (i baaardzo dobrze), ale skurcze miałam już tak mocne, że TZ musiał ściągać ze mnie biżuterię, bo nie wiedziałam gdzie mam szyję. Było już sporo po 2 w nocy. Skurcze coraz częstsze, co minutę, jeden za drugim, wlazłam na super fotel na czworaka, TZ podawał mi wodę, masował kręgosłup (bóle brzuszno-krzyżowe, chciałam, żeby mi wycięli plecy), spokojny, pomocny, obecny. Boże jak dobrze, że ze mną był. Patrzyłam na niego a on mi w kółko powtarzał, jeszcze troszkę, dasz radę i się uśmiechał. A potem przed 4 zaczął się sajgon. Skurcze tak mocne, tak zwierzęco gwałtowne, tak nieporównywalnie inne od tych zapamiętanych z pierwszego porodu, zaskakujące, że zaczęłam już bardzo głośno oznajmiać, że rodzę
Nie pamiętam czy krzyczałam czy jęczałam tak głośno, pamiętam tylko, że głośno. Przy porodzie cały czas był ze mną młody położnik, studentka, TZ i moja położna w średnim wieku. Wspaniała ekipa, opanowani, kontaktowi, mówili do mnie po imieniu ale zdrobniale, mimo bólu słuchałam ich i byłam bardzo świadoma.
Jako, że odciążałam kręgosłup w pozycji na czworaka na tym biednym fotelu, który o mało nie uszkodziłam, zapytali się mnie czy chcę tak rodzić. Nie bardzo, nogi i ręce nie wytrzymywały a w tej pozycji łatwiej mi było rozwalić ten super nowoczesny fotel, dlatego taką wybrałam
Młody położnik poprosił, żebym się położyła na plecach, sprawdził rozwarcie (7-8) ale położna mówi, że po moim zachowaniu musi być więcej i faktycznie, było 9. Poprosiła, żebym poczekała do silnych partych i rodzimy. Trzy skurcze na czworaka i przyszedł taki party, że myślałam, że urodzę w sekundę. Po pierwszym porodzie nie wiedziałam co to party. Ten po prostu był, szedł sam, tak silny, że nie było mowy żeby go powstrzymać, kompletnie się ze mną nie liczył. Obróciłam się na plecy, ułożyłam wygodnie i zaczęliśmy rodzić. 11 minut i Jagodzianka była na świecie
Rodzenie główki i ciałka cholernie bolesne. Nieporównywalnie bardziej niż za pierwszym razem. Ból mnie zaskoczył, samych skurczy partych i tego co się działo na dole, pieczenie, ból, ucisk, wszystko jednocześnie było zupełnie nowe i trudne. Położna powiedziała, że jeśli będę słuchać, obędzie się bez nacięcia i tak było. Wystarczyło nie przeć na jej polecenie. Lekarka założyła tylko jeden szew bez znieczulenia ale o dziwo nie bolało. Łożysko też rodziłam, po podaniu oksytocyny i dwóch parciach. Przy pierwszym porodzie po prostu je wyciągnięto.
Pępowina była na tyle krótka, że tatuś musiał iść między jaskinię lwa, żeby ją obciąć, nie skomentuję jak mi się to podobało lub nie
Ogólnie jestem zachwycona. Bolało bardziej niż za pierwszym razem ale było znacznie krócej. Ekipa wspaniała, pomocna, serdeczna, niczego nie narzucali, odzywali się z szacunkiem, o wszystko prosili, cały czas słyszałam jaka jestem świetna, wspaniała, jak pięknie mi idzie.
Nie było bolesnych badań, golenia, lewatyw, nacięcia krocza, grzebania i wielu niepotrzebnych zabiegów.
Tatuś... TZ cudowny. Nie wyobrażam sobie rodzić bez niego, robił dokładnie to, czego potrzebowałam, dzielny, pomocny, też chwalony przez położną
Mój wspaniały mężczyzna
Po porodzie Jagódka leżała ze mną na łóżku, od razu dostała pierś, przyssała się zawodowo, taka golutka i ciepła, pępowinę odcięto gdy przestała tętnić.
Dziewczyny życzę wam wszystkim takiego porodu, niekoniecznie bólu, takiej ekipy, wspaniałych warunków i niezapomnianych wspomnień.
Bolało strasznie ale jak już wiecie, warto. Nie zapomnę, że bolało ale jak, już nie wiem. Poród trwał 4 godziny i 11 minut. W pierwszej fazie dostałam na paciorkowca antybiotyk. Drugiej dawki nie zdążyli podać.
Jagódka urodziła się o 4:11, waga 3610 i 54 cm, liczba punktów 10, główka 33 cm