Mirka78
:)
- Dołączył(a)
- 12 Grudzień 2011
- Postów
- 264
Hej
udało mi się znaleźć kilka minut na opis moich porodowych przygód 
W piątek 3.01 miałam wizytę u ginekologa, dziecko już bardzo nisko od października i żadnych zmian; na USG główki już się nie da pomierzyć, bo zasłania kość łonowa, ale rozwarcia zero, szyjka jak to gin nazwał żelazna. Umawiamy się na następny piątek i wstępnie na cc na 12.01.
We wtorek 7.01 kolo 18 odszedł mi czop, bardzo ciemny, brunatny. Posprawdzałam na wszelki wypadek torby, przygotowałam psychicznie męża, ze może być nocna akcja, w sumie sama w to niewierząc
kolo 21 zaczęły się skurcze, takie jak przy okresie, niezbyt silne, ale w miarę regularne. Położyłam się spać, żeby nie myśleć, ale oczywiście zasnąć się nie udało. Kolo 2 w nocy już nie dałam rady w domu, budzę męża, ze chce jechać na IP, sprawdzić co i jak, na wszelki wypadek. I jedziemy; torby bierzemy, ale zostawiamy w aucie, biorę tylko podręczną torbę, z wynikami, koszulka, ręcznikiem czyli podstawa
Na IP formalności masa oczywiście, przyszedł lekarz zbadał mnie i mówi, ze jeszcze długo nic z tego nie będzie, rozwarcia nie ma, skurcze za słabe. Ucieszyłam się, ze wrócę do domu, ale kazał mi zostać na noc na patologii ciąży, żeby ze 3 KTG zrobić, a rano mój lekarz prowadzący po porannym obchodzie podejmie decyzje co ze mną.
O 10 rano mój lekarz mnie zbadał i powiedział, ze gdyby osobiście mnie nie badał, nie uwierzył by, ze taka zmiana - rozwarcie na palec
Zapytał czy chcę sprobować porodu naturalnego, brawurowo stwierdziłam, ze czemu nie
Wtedy jeszcze nie bolało
O 12 zrobili mi USG, lekarz powiedział, ze jeśli mąż chce być przy porodzie, niech się powoli zbiera, wiec przyjechał w 10 minut
Zaczęły się mocniejsze skurcze, wiec 13:30 kolejne badanie, rozwarcie na 2 palce i decyzja, ze mam iść na porodówkę
O 14 mnie przyjęli na porodówkę, lewatywa, prysznic i 14:15 położyli mnie na łózko i zaczęło się
Na szczęście sale w szpitalu w którym rodziłam są pojedyncze, wiec pełen komfort, jak na okoliczności porodu oczywiście 
Położne były rewelacyjne, instruowały mnie cały czas, ja oczywiście marudziłam, ze nie dam rady, ze ja już w sumie nie chce. Bolało strasznie. Nie było już czasu na nic, nawet welfonu mi nie zdążyli założyć.
14:50 odeszły mi wody i zaczęła się 2 faza, na szczęście mniej bolesna niż początek. Az się zdziwiłam.
Skurcze miałam coraz rzadsze, ale dość krótkie, po 30 sekund, nie dawałam rady zmieścić się w tym czasie z dwoma parciami, wiec położna mnie lekko nacięła i poszło
I tak 8.01 o 15:10 urodził się Leoś. 3165g i 54 cm szczęścia.
Ten straszliwy ułamek sekundy zanim zaczął płakać, aż usłyszałam krzyk i położyli mi go na piersi. Popatrzyłam na męża, który dzielnie mi asystował, miał łzy w oczach, ja chyba zresztą tez.
Potem przecięcie pępowiny, aż mi się smutno przez chwilkę zrobiło, ze od teraz oficjalnie nie jesteśmy jednością, a potem mały otworzył oczka i była tylko radość i nieopisane szczęście
Rodzenia łożyska nawet nie poczułam, szycie trwało 5 minut, spędziliśmy potem ponad 2 godziny na porodówce, które minęły jak 2 minuty.
I to cala historia, nie miejcie mi za złe, ze wyszło przydługawo, ale na pewno zrozumiecie
W piątek 3.01 miałam wizytę u ginekologa, dziecko już bardzo nisko od października i żadnych zmian; na USG główki już się nie da pomierzyć, bo zasłania kość łonowa, ale rozwarcia zero, szyjka jak to gin nazwał żelazna. Umawiamy się na następny piątek i wstępnie na cc na 12.01.
We wtorek 7.01 kolo 18 odszedł mi czop, bardzo ciemny, brunatny. Posprawdzałam na wszelki wypadek torby, przygotowałam psychicznie męża, ze może być nocna akcja, w sumie sama w to niewierząc
kolo 21 zaczęły się skurcze, takie jak przy okresie, niezbyt silne, ale w miarę regularne. Położyłam się spać, żeby nie myśleć, ale oczywiście zasnąć się nie udało. Kolo 2 w nocy już nie dałam rady w domu, budzę męża, ze chce jechać na IP, sprawdzić co i jak, na wszelki wypadek. I jedziemy; torby bierzemy, ale zostawiamy w aucie, biorę tylko podręczną torbę, z wynikami, koszulka, ręcznikiem czyli podstawa
Na IP formalności masa oczywiście, przyszedł lekarz zbadał mnie i mówi, ze jeszcze długo nic z tego nie będzie, rozwarcia nie ma, skurcze za słabe. Ucieszyłam się, ze wrócę do domu, ale kazał mi zostać na noc na patologii ciąży, żeby ze 3 KTG zrobić, a rano mój lekarz prowadzący po porannym obchodzie podejmie decyzje co ze mną.
O 10 rano mój lekarz mnie zbadał i powiedział, ze gdyby osobiście mnie nie badał, nie uwierzył by, ze taka zmiana - rozwarcie na palec
O 12 zrobili mi USG, lekarz powiedział, ze jeśli mąż chce być przy porodzie, niech się powoli zbiera, wiec przyjechał w 10 minut
Zaczęły się mocniejsze skurcze, wiec 13:30 kolejne badanie, rozwarcie na 2 palce i decyzja, ze mam iść na porodówkę
O 14 mnie przyjęli na porodówkę, lewatywa, prysznic i 14:15 położyli mnie na łózko i zaczęło się
Położne były rewelacyjne, instruowały mnie cały czas, ja oczywiście marudziłam, ze nie dam rady, ze ja już w sumie nie chce. Bolało strasznie. Nie było już czasu na nic, nawet welfonu mi nie zdążyli założyć.
14:50 odeszły mi wody i zaczęła się 2 faza, na szczęście mniej bolesna niż początek. Az się zdziwiłam.
Skurcze miałam coraz rzadsze, ale dość krótkie, po 30 sekund, nie dawałam rady zmieścić się w tym czasie z dwoma parciami, wiec położna mnie lekko nacięła i poszło
I tak 8.01 o 15:10 urodził się Leoś. 3165g i 54 cm szczęścia.
Ten straszliwy ułamek sekundy zanim zaczął płakać, aż usłyszałam krzyk i położyli mi go na piersi. Popatrzyłam na męża, który dzielnie mi asystował, miał łzy w oczach, ja chyba zresztą tez.
Potem przecięcie pępowiny, aż mi się smutno przez chwilkę zrobiło, ze od teraz oficjalnie nie jesteśmy jednością, a potem mały otworzył oczka i była tylko radość i nieopisane szczęście
Rodzenia łożyska nawet nie poczułam, szycie trwało 5 minut, spędziliśmy potem ponad 2 godziny na porodówce, które minęły jak 2 minuty.
I to cala historia, nie miejcie mi za złe, ze wyszło przydługawo, ale na pewno zrozumiecie