Jeśli jakieś przyszłe mamy zaglądają na ten wątek, to ja napiszę dla pocieszenia, że mój poród trwał jakieś 5 godzin, w tym 10 minut bóle parte. Do 6-7 cm rozwarcia ból był całkiem znośny i spacerowałam po korytarzu. Takie już konkretniejsze bóle trwały może z godzinkę, ale też były do wytrzymania Naprawdę mogę życzyć wszystkim takiego porodu
reklama
To może i ja krótko opiszę swoją historię w ramach terapii… bo niestety poród wspominam jako jedno z najgorszych doświadczeń w życiu.
2 maja pojechaliśmy na IP bo słabo czułam ruchy. Zrobili mi ktg i mała się rozbrykała więc zaproponowali pozostanie jak bardzo chcę, ale wg nich wszystko jest super. Ja się uparłam jednak, że chcę zostać. Godzinę później kolejne ktg już na oddziale i wąski zapis, ruchów zero. Rano powtórka – znowu wąski zapis i słabe ruchy. Kazali wypić wodę z cukrem żeby pobudzić dziecko. Kolejne ktg – tętno bez zmian.
3 maja 10.00 – lekarz podjął decyzję o indukcji. Miał mi przebić pęcherz. Przewieźli mnie na porodówkę i podłączyli oxy. Skurcze duże, ale ja je czułam leciutko. Po 2 godzinach położna postanowiła mi „pomóc” – zrobiła masaż szyjki. Krew się zaczęła ze mnie lać, oxy odłączyli, skurczy zero. Lekarz zmienił zdanie – nie przebiją pęcherza, będą czekać aż samo się zacznie. Położyli na salę przedporodową.
O 22.00 ktg i widoczne skurcze 80% - czułam je choć bardzo nie bolało. Przyszła położna, stwierdziła że postępu brak, rozwarcie na 1,5 palca, główka wysoko. Dała zastrzyk rozkurczowy.
O 23.00 odeszły mi wody. Skurcze co 3 minuty i coraz bardziej bolesne. Przenieśli mnie na porodówkę, zrobili lewatywę i dali jakieś czopki na skrócenie szyjki. Od tego momentu skurcze stały się nie do wytrzymania. O 1.00 rozwarcie na 5 cm. Poprosiłam o ZZO. Położna na to, że jestem nieodpowiedzialna, bo to może mieć różne skutki uboczne. Myślałam że ją uduszę. Nie ustąpiłam i chwilę później przyszedł anestezjolog.
Następne 2 h czułam tylko delikatne kłucie. Odpoczęłam. Rozwarcie pełne. Myślę sobie – no to została mi jakaś godzinka, dam radę. Znieczulenie ustępuje, skurcze coraz bardziej bolą. Od 3.30 cierpiałam bardzo. Skurcze co 3 minuty, rozwarcie full, a główka wysoko. O 5.00 błagam o dokładkę ZZO. Nie chcą się zgodzić. Po pół godzinie ustępują, dostaję kapkę która prawie nie pomaga i działa może pół godziny. Nie miałam już siły, płakałam z bólu, nie zdążałam odpocząć między skurczami bo był 1 za drugim. Postępu zero.
Od 7.00 błagam o CC. Nie zgadzają się, mówią że już niedługo urodzę. Darłam się strasznie. O 8.30 przychodzi ordynator. Jestem na skraju wyczerpania, myślałam, że umieram. Sytuacja bez zmian a jednak ordynator „daje mi jeszcze szansę” i mówi że za pół godziny zrobią mi cięcie jak się nic nie zmieni. To było najdłuższe pół godz w moim życiu. Oczywiście nic się nie zmieniło, o 9.10 zapada decyzja o CC. O 9.45 na świat przychodzi Maja. Słyszę jej krzyk, pokazują mi ją chwilę później. Jest piękna. Wynagradza mi moje cierpienie, choć nigdy nie zapomnę tych kilkunastu godzin.
2 maja pojechaliśmy na IP bo słabo czułam ruchy. Zrobili mi ktg i mała się rozbrykała więc zaproponowali pozostanie jak bardzo chcę, ale wg nich wszystko jest super. Ja się uparłam jednak, że chcę zostać. Godzinę później kolejne ktg już na oddziale i wąski zapis, ruchów zero. Rano powtórka – znowu wąski zapis i słabe ruchy. Kazali wypić wodę z cukrem żeby pobudzić dziecko. Kolejne ktg – tętno bez zmian.
3 maja 10.00 – lekarz podjął decyzję o indukcji. Miał mi przebić pęcherz. Przewieźli mnie na porodówkę i podłączyli oxy. Skurcze duże, ale ja je czułam leciutko. Po 2 godzinach położna postanowiła mi „pomóc” – zrobiła masaż szyjki. Krew się zaczęła ze mnie lać, oxy odłączyli, skurczy zero. Lekarz zmienił zdanie – nie przebiją pęcherza, będą czekać aż samo się zacznie. Położyli na salę przedporodową.
O 22.00 ktg i widoczne skurcze 80% - czułam je choć bardzo nie bolało. Przyszła położna, stwierdziła że postępu brak, rozwarcie na 1,5 palca, główka wysoko. Dała zastrzyk rozkurczowy.
O 23.00 odeszły mi wody. Skurcze co 3 minuty i coraz bardziej bolesne. Przenieśli mnie na porodówkę, zrobili lewatywę i dali jakieś czopki na skrócenie szyjki. Od tego momentu skurcze stały się nie do wytrzymania. O 1.00 rozwarcie na 5 cm. Poprosiłam o ZZO. Położna na to, że jestem nieodpowiedzialna, bo to może mieć różne skutki uboczne. Myślałam że ją uduszę. Nie ustąpiłam i chwilę później przyszedł anestezjolog.
Następne 2 h czułam tylko delikatne kłucie. Odpoczęłam. Rozwarcie pełne. Myślę sobie – no to została mi jakaś godzinka, dam radę. Znieczulenie ustępuje, skurcze coraz bardziej bolą. Od 3.30 cierpiałam bardzo. Skurcze co 3 minuty, rozwarcie full, a główka wysoko. O 5.00 błagam o dokładkę ZZO. Nie chcą się zgodzić. Po pół godzinie ustępują, dostaję kapkę która prawie nie pomaga i działa może pół godziny. Nie miałam już siły, płakałam z bólu, nie zdążałam odpocząć między skurczami bo był 1 za drugim. Postępu zero.
Od 7.00 błagam o CC. Nie zgadzają się, mówią że już niedługo urodzę. Darłam się strasznie. O 8.30 przychodzi ordynator. Jestem na skraju wyczerpania, myślałam, że umieram. Sytuacja bez zmian a jednak ordynator „daje mi jeszcze szansę” i mówi że za pół godziny zrobią mi cięcie jak się nic nie zmieni. To było najdłuższe pół godz w moim życiu. Oczywiście nic się nie zmieniło, o 9.10 zapada decyzja o CC. O 9.45 na świat przychodzi Maja. Słyszę jej krzyk, pokazują mi ją chwilę później. Jest piękna. Wynagradza mi moje cierpienie, choć nigdy nie zapomnę tych kilkunastu godzin.
kasiagaw
Fanka BB :)
Korzystając z tego, że Zosia zasnęła podzielę się i moja historią z porodówki. Jak już wiecie trafiłam na oddział w piątek 4 maja i miałam zapla nowaną indukcję. Z racji tego, że porodówka w tym dniu pękała w szwach, została ona przesunięta na sobotę. Położyli mnie na sali przedporodowej i zrobili KTG. Wszystko ok, ale skurczy zero. No to czekamy. Sobota 6 rano przyszła po mnie położna, zrobili lewatywę i podłączyli oxy. Zadzwoniłam po eMka i moja położną, że jestem na porodówce i jak coś to mogą się powoli zbierać. Jak się okazało niepotrzebnie, bo do godziny 14 nic się już nie działo. Załamana wróciłam na przedporodową i tam leżałam sama aż do niedzieli wieczora. Wyłam w poduszkę i już naprawdę podupadałam psychicznie. W poniedziałek miałam mieć kolejną indukcję. Ordynator co jakiś czas przychodził i mówił dołując mnie, że jak nic nie ruszy w ten poniedziałek, to poczekają do środy, bo takie mają zasady. Normalnie masakra...psychicznie czułam, że jestem już na skraju...No ale w poniedziałek rano zadzwoniłam do mojego Gina, informując Go, że za chwilę zacznę 43 tc, a tu nic i niech coś zrobi, bo ja już fiksuję...No i zadzwonił do lekarza dyżurującego(swoją drogą ten Gin dyżurujący - inny niż ordynator okazał się moim wybawcą i aniołem jednocześnie). Więc w poniedziałek podłączyli mi znowu oxy i do 13 znowu nic. Małej zaczęło skakać tętno... O 13.15 przyszedł mój wybawca i przebił mi pęcherz, podkręcił oxy i w końcu ruszyło...Początkowo skakałam na piłce przez 1,5 h i pracowałam z eMkiem nad rozwarciem...Było bardzo ok i nie czułam za wiele, choć skurcze były już na 70%...Po 15 zaczął się hardcore...W ruch poszedł prysznic, worek sako, a ostatecznie również dolargan, który tylko trochę pomógł, a odlot miałam po nim taki, że ledwo na oczy widziałam i oczywiście musiałam leżeć...Godzina 16.30 miałam już totalny odlot...Miałam rozłożony materac, ja na czowrakach i oparta o piłkę...Kolejna godzina była naprawdę ciężka i na pewno nie zapomnę tego bólu...Między skurczami dziękowałam wszystkim świętym za to, że jest mi tak cudnie, a jak przychodził skurcz, wyłam tak, że eMek nie wiedział biedny co robić i tylko latał mi po wodę i głaskał po głowie Po 17 miałam pełne powarcie i zaczęły się bóle parte. Wszyscy mówili mi, że wtedy będzie dopiero hardcore, a ja Wam powiem, że nie pamiętam, żeby mnie to jakoś bolało mocno. Gorzej wspominam te skurcze ostatnie...A więc wskoczyłam na łóżko i zaczynam przeć. Coś nie idzie...Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty party i nic...Główka się pojawia i cofa...Połóżna mówi, że coś jest nie tak...Lekarz stoi nade mną, patrzy i stwierdza, że faktycznie coś nie idzie...Ja prę jak oszalała, że aż lekarz i położna widzą już moje krańcowe wyczerpanie i podziwiają za siłę, a główka dalej ucieka do środka. W końcu decydują się na nacięcie delkatne...Wtedy idzie, ale też jeszcze mija 5-6 partych zanim Mała wyskakuje...Początkowo nie płakała, bo okazało się, że była 2 razy owinięta pępowiną i przy każdym moim parciu wychodziła, a pępowina wciągała ją do środka...Kładą mi Ją na brzuchu, a ja płaczę jak bóbr..eMek przecina tą wstrętną pępowinę i zmyka z Zosią na mierzenie...Ze mnie wyskakuje łożysko i teraz już tylko szycie...Znieczulenie niestety przestaje działać w połowie szycia i ostatnie 3 szwy drę się tak, że eMek przylatuje i pyta, czy ja dalej rodzę
Poród wspominam całkiem w miarę...Gorzej wspominam to czekanie i psychiczne męczenie mnie przez ordynatora...No i ta ostatnia faza porodu i te bóle parte mimo to, że praktycznie nie bolały, to jak tylko o tym pomyślę, to mi słabo...Ten strach o Maleńką...ehhh straszne...Ale Łobuzica wynagradza wszystko...Mimo, że jest najbardziej kapryśnym dzieciokiem jakiego znam :-):-)
Poród wspominam całkiem w miarę...Gorzej wspominam to czekanie i psychiczne męczenie mnie przez ordynatora...No i ta ostatnia faza porodu i te bóle parte mimo to, że praktycznie nie bolały, to jak tylko o tym pomyślę, to mi słabo...Ten strach o Maleńką...ehhh straszne...Ale Łobuzica wynagradza wszystko...Mimo, że jest najbardziej kapryśnym dzieciokiem jakiego znam :-):-)
Moze i ja w koncu opowiem jak to bylo... Dzien przed terminem bylam przerazona bo nic nie zapowiadalo sie na to ze bede rodzic... spakowalam sie i nastepnego dnia po poludniu mialam sie zglosic do szpitala i tam dopiero po 10 dniach wywoluja porod... no wiec po spakowaniu polozylam sie spac... o 2.38 poczulam ze musze do toalety... siedzialam i nic, wiec polozylam sie spowrotem. Tak latalam co chwile az w koncu tak mnie zabolalo ze juz bylam pewna ze sie zaczyna... przerazona liczylam odstepy czasu... jak skurcze byly co 4 minuty obudzilam meza... bylo ok 4.30. On zaspany poszedl umyc zeby i usiadl na lozku..ja latalam po mieszkaniu i dopakowywalam torbe... w drodze do szpitala bylam tak przerazona ze to juz ze skurcze ustaly... balam sie ze odesla mnie do domu i kaza przyjechac po poludniu. Lekarz dyzurny mnie zbadal i stwierdzil 2 cm, potem lewatywa ktg i lezec... myslalam ze umre... prosilam zeby mi pozwolili rozchodzic te skurcze ale bez skutku.. maz byl caly czas przy mnie... na 7 cm juz musialam miec znieczulenie bo mdlalam z bolu.. potem juz szybciutko do 10 cm... na czwartym partym wyskoczyla niunia maz przecial pepowine i gdy polozyli mi ja na brzuchu bylam w takim szoku ze nie moglam zlapac powietrza.. ze szczescia oczywiscie bardzo popekalam, dostalam krwotoku i jeszcze musieli mnie naciac wiec "cerowanie" trwalo ok poltorej godziny... w tym czasie mala byla badana i myta gdy zawiezli mnie do sali niunia juz na mnie czekala... caly czas byla przy mnie. W drugiej dobie wrocilysmy do domciu. Porod trwal 7 godzin i 15 min partych.. wiec nie narzekam... na szpital tez narzekac nie moge.. rodzilam w Centrum Zdrowia Matki Polki i naprawde super ludzie tam pracuja... widac ze z powolania... co godzine zagladali i pytali o mala, brali na badania i szczepienia.. uczyli mnie kapac i przewijac... gorzej bylo ze mna bo wieksza uwage na dziecku skupili a omnie nie zapytali ale nie mam o to zalu.. szybko doszlam do siebie i jestem zakochana po uszy ale mysle ze wiecej sie na to nie pisze jedna niunia mi wystarczy
papiaxxxx
Początkująca w BB
Ja w 34tyg. wylądowałam z hemoglobiną 8 na patologii. Poznałam super dziewczynę, szpital dobry, więc zdecydowałam się, że tam urodzę
22 kwietnia, nic się nie dzieje. 24 kwietnia chodzę jak na szpilkach, bo w ten dzień urodziła się nerzeczona ojca dziecka, więc oby nie w ten dzień ;p 25 rano nic, sprzątanie, rycyna, bieganie po schodach (ostrożne!) ciężko mi, chcę już rodzić! z 25na 26 poszłam zmarnowana do łazienki na siku i patrzę, że siku nie mogę zatrzymać. Leże na łóżku, dalej leci. Torba przygotowana. Ja szybka kąpiel, ok 6 rano poszłam do szpitala na spokojnie, pełna sił, choć nie spałam prawie całą noc. Mierzyli mnie, rozwarcie 2cm, idę na porodówkę. Skurczę, boli jak diabli, rozwarcie 3cm. KTG. Mam dzwonić po matkę bo będzie cc. Olka ułożona pośladkowo, ja maleńka dziewucha, dziecko na usg 3,5kg. Wszyscy nerwowi, gdzie mama. Musiała dojechać, była po 9 ma miejscu. Papierek opiekuna podpisany, jedziemy na salę. Pani spojrzała na mnie i powiedziała "pani to stworzona do miłości, a nie rodzenia dzieci ", nic nie będzie boleć. O 9:48 usłyszałam płacz mojego maleństwa, 10pkt, śliczna 2,900kg, więc maleńka 51cm. Komentarze, że takie dziecko bym urodziła, ale za późno. Sala pooperacyjna, dziewczyna 17lat skończone, mówi, że jestem w jej wieku, chociaż ja mam prawie 18. Przywieźli mi maleńką ślicznotka, wszyscy się nią zachwycali, że jest taka w sam raz Debata na temat karmienia. Muszę wrócić do szkoły, więc karmienia nie zaczynamy (z cięzkim bólem zadecydowałam, że dobrze). O godz. 21 wstałam, podawałam tej dziewczynie rzeczy po kilku dniach wszyscy mnie ochrzaniali, że chodze po oddziale a powinnam jeszcze leżeć. Ola dwie noce u pielęgniarek (przed porodem nie spałam, więc byłam wykończona). Śpi ze mną w łózku, a nie w tym plastikowym do dzisiaj tak zostało, jakoś nie umiem tego zmienić.
22 kwietnia, nic się nie dzieje. 24 kwietnia chodzę jak na szpilkach, bo w ten dzień urodziła się nerzeczona ojca dziecka, więc oby nie w ten dzień ;p 25 rano nic, sprzątanie, rycyna, bieganie po schodach (ostrożne!) ciężko mi, chcę już rodzić! z 25na 26 poszłam zmarnowana do łazienki na siku i patrzę, że siku nie mogę zatrzymać. Leże na łóżku, dalej leci. Torba przygotowana. Ja szybka kąpiel, ok 6 rano poszłam do szpitala na spokojnie, pełna sił, choć nie spałam prawie całą noc. Mierzyli mnie, rozwarcie 2cm, idę na porodówkę. Skurczę, boli jak diabli, rozwarcie 3cm. KTG. Mam dzwonić po matkę bo będzie cc. Olka ułożona pośladkowo, ja maleńka dziewucha, dziecko na usg 3,5kg. Wszyscy nerwowi, gdzie mama. Musiała dojechać, była po 9 ma miejscu. Papierek opiekuna podpisany, jedziemy na salę. Pani spojrzała na mnie i powiedziała "pani to stworzona do miłości, a nie rodzenia dzieci ", nic nie będzie boleć. O 9:48 usłyszałam płacz mojego maleństwa, 10pkt, śliczna 2,900kg, więc maleńka 51cm. Komentarze, że takie dziecko bym urodziła, ale za późno. Sala pooperacyjna, dziewczyna 17lat skończone, mówi, że jestem w jej wieku, chociaż ja mam prawie 18. Przywieźli mi maleńką ślicznotka, wszyscy się nią zachwycali, że jest taka w sam raz Debata na temat karmienia. Muszę wrócić do szkoły, więc karmienia nie zaczynamy (z cięzkim bólem zadecydowałam, że dobrze). O godz. 21 wstałam, podawałam tej dziewczynie rzeczy po kilku dniach wszyscy mnie ochrzaniali, że chodze po oddziale a powinnam jeszcze leżeć. Ola dwie noce u pielęgniarek (przed porodem nie spałam, więc byłam wykończona). Śpi ze mną w łózku, a nie w tym plastikowym do dzisiaj tak zostało, jakoś nie umiem tego zmienić.
Podobne tematy
- Odpowiedzi
- 3
- Wyświetleń
- 788
- Odpowiedzi
- 49
- Wyświetleń
- 10 tys
- Odpowiedzi
- 5
- Wyświetleń
- 2 tys
Podziel się: