U nas prawie 3 miesiące i pierwszy śmiech już był, wczoraj zaczęły być próby obrotów z brzuszka na plecki, ale za to mało chwytania
no i ogólnie chustowanie ratuje życie, bo tego Malucha bywa trudno uśpić.
Mam do Was w sumie pytanie, może perspektywa z boku mnie jakoś ukierunkuje. Dość łatwo udaje mi się zrozumieć o co mojemu dziecku chodzi, czy jedzenie, czy nuda, czy spać itd., dlatego nawet jak zacznie coś płakać to raz dwa rozprawiamy się z powodem. Mój mąż jednak, jak to bywa, spędza z nią mniej czasu niż ja bo pracuje poza domem, więc nie umie jeszcze "w dziecko" tak super. Młoda często przy nim płacze, odpycha butelkę (bo jesteśmy KPI), nie daje się ululać.
Ostatnio płakała tak bardzo że aż żyłka jej w oku poszła
Mąż mnie prosi żebym dała mu znaleźć swoje własne sposoby na nią i nie wkraczała (bo jak wkroczę i wezmę dziecko to uda mi się ją uspokoić dość szybko, ale długie niespanie albo niejedzenie wpływa potem na dużą marudność, problemy ze spaniem w nocy bo jest cała wybita).
Mam też wrażenie że Mąż, jakkolwiek bardzo zaangażowany w córkę, walczy trochę ze swoim usposobieniem. Nie przychodzi mu łatwo tulenie bliziutko, całowanie, guganie do dziecka, rzeczy które często mi pomagają żeby ją uspokoić. Mi się wydaje że ona takiej bliskości potrzebuje ale nie chcę mu też narzucać sposobu bycia z córką.
Emocjonalnie i hormonalnie jest mi ciężko słuchać dłuższy czas krzyku i płaczu dziecka, zwłaszcza jak wiem że przy mnie się uspokoi. I jak wiem, że ten długi płacz wpływa potem na resztę dnia/noc, nie jest tak że "się zmęczy i pójdzie spać na długo". Ale nie chcę też być taką Matką Kwoką, która tylko dziecko dziecko dziecko, a że relacje z mężem się by psuły bo go odsuwam od Małej to nieważne.
Co sądzicie?