Mam jeszcze trochę czasu, to wrzucę Wam opis mojego porodu, bo jak dla mnie to prawie filmowy ;-)
W sumie w szpitalu spędziłam 2 tygodnie na patologii i im bliżej terminu tym bardziej pogodzona z myślą, że bez Bartka mnie nie puszczą. Ze względu na skoki ciśnienia i czasem mało reaktywne zapisy ktg poddawano mnie różnym eksperymentom - jak test oksytocyny (w sumie 4 razy) i balonik. Po każdym takim zabiegu liczyłam, że synek zdecyduje się wyjść na świat i skróci nasze męki, bo strasznie tęskniłam za Martynką (przez cały pobyt w szpitalu nie widziałyśmy się :-( ja nie chciałam). No i wreszcie nadszedł 14.10 i pani doktor stwierdziła, że można spróbować znowu z oksytocyną, bo szyjka miękka, rozwarcie na 2 cm więc może coś z tego będzie. Leżałam na ktg podłączona do kroplówki przez 3 godziny, zdeterminowana, że to dziś i nie ma mowy. Nawet z położną zażartowałam, że ja stąd inaczej jak na wózku nie wyjadę, a ona się śmiała, że nie lubi ślamazar więc mam się sprężyć jakby co. No i leżę i leżę, a te skurcze takie niby narastające, ale nie bardzo się rysowały. Pomyślałam, że do wieczora dużo czasu i jest nadzieja. Odłączyli mnie, a skurcze co jakiś czas chwytały. W pewnym momencie coraz częściej i mocniej. Mówię do lekarza i położnych, że mam skurcze i boli - kazali chodzić i pójść pod prysznic - to było jakieś 15 min po teście. Zadzwoniłam do męża spod prysznica, że chyba coś z tego będzie, a po chwili, żeby się zbierał, bo to na pewno już - dostałam skurczy partych, wylazłam spod prysznica i w sali odeszły mi wody, siostra przyleciała w ciężkim szoku, że tak szybko się rokręciłam, wsadziła mnie na wózek i dalej na porodówkę. Jadąc na wózku dzwoniłam do męża, że już nie zdąży i jakieś 20 min później Bartek był już na świecie. Jak teraz to wspomniam, to śmiać mi się chce, bo jeszcze żartowałyśmy z koleżankami, że w szpitalu, to na pewno zdążymy dojechać na porodówkę (była za drzwiami), a ja faktycznie ledwo dojechałam. W ostatniej chwili wylazłam spod prysznica, ale gdyby to było moje pierwsze dziecko, to kto wie czy bym tam nie urodziła ;-). Poza tym śmiałam się, że do pierwszego dziecka mąż z Torunia do Bydgoszczy zdążył, a tu 15 min, to było za daleko, ale wszedł na salę i siedzieliśmy razem jeszcze dwie godziny.
Mam trzy szwy i bardzo szybko doszłam do siebie. Nawał też jakoś przeszedł bez większych problemów. Najgorsze hormony, bo przez trzy dni ryczałam co chwilę, ale tu też już jest dobrze.
Martynka przyjechała z tatą do szpitala i nie poznała mnie w koszuli i szlafroku - rozpłakała się na mój widok, a ja razem z nią . Niby szłyśmy za rękę i było lepiej, ale jak wyszłam z szatni już ubrana jak czlowiek i ona mnie zobaczyła i zawołała "mama" i zaczęła do mnie biec, to będę pamiętać do końca życia i zawsze łzy mi lecą. A na widok brata łapała się za głowę i wołała "wow" "o nie" "Bartek" . Razem z tatą niosła fotelik i to były najpiękniejsze chwile w moim życiu
W sumie w szpitalu spędziłam 2 tygodnie na patologii i im bliżej terminu tym bardziej pogodzona z myślą, że bez Bartka mnie nie puszczą. Ze względu na skoki ciśnienia i czasem mało reaktywne zapisy ktg poddawano mnie różnym eksperymentom - jak test oksytocyny (w sumie 4 razy) i balonik. Po każdym takim zabiegu liczyłam, że synek zdecyduje się wyjść na świat i skróci nasze męki, bo strasznie tęskniłam za Martynką (przez cały pobyt w szpitalu nie widziałyśmy się :-( ja nie chciałam). No i wreszcie nadszedł 14.10 i pani doktor stwierdziła, że można spróbować znowu z oksytocyną, bo szyjka miękka, rozwarcie na 2 cm więc może coś z tego będzie. Leżałam na ktg podłączona do kroplówki przez 3 godziny, zdeterminowana, że to dziś i nie ma mowy. Nawet z położną zażartowałam, że ja stąd inaczej jak na wózku nie wyjadę, a ona się śmiała, że nie lubi ślamazar więc mam się sprężyć jakby co. No i leżę i leżę, a te skurcze takie niby narastające, ale nie bardzo się rysowały. Pomyślałam, że do wieczora dużo czasu i jest nadzieja. Odłączyli mnie, a skurcze co jakiś czas chwytały. W pewnym momencie coraz częściej i mocniej. Mówię do lekarza i położnych, że mam skurcze i boli - kazali chodzić i pójść pod prysznic - to było jakieś 15 min po teście. Zadzwoniłam do męża spod prysznica, że chyba coś z tego będzie, a po chwili, żeby się zbierał, bo to na pewno już - dostałam skurczy partych, wylazłam spod prysznica i w sali odeszły mi wody, siostra przyleciała w ciężkim szoku, że tak szybko się rokręciłam, wsadziła mnie na wózek i dalej na porodówkę. Jadąc na wózku dzwoniłam do męża, że już nie zdąży i jakieś 20 min później Bartek był już na świecie. Jak teraz to wspomniam, to śmiać mi się chce, bo jeszcze żartowałyśmy z koleżankami, że w szpitalu, to na pewno zdążymy dojechać na porodówkę (była za drzwiami), a ja faktycznie ledwo dojechałam. W ostatniej chwili wylazłam spod prysznica, ale gdyby to było moje pierwsze dziecko, to kto wie czy bym tam nie urodziła ;-). Poza tym śmiałam się, że do pierwszego dziecka mąż z Torunia do Bydgoszczy zdążył, a tu 15 min, to było za daleko, ale wszedł na salę i siedzieliśmy razem jeszcze dwie godziny.
Mam trzy szwy i bardzo szybko doszłam do siebie. Nawał też jakoś przeszedł bez większych problemów. Najgorsze hormony, bo przez trzy dni ryczałam co chwilę, ale tu też już jest dobrze.
Martynka przyjechała z tatą do szpitala i nie poznała mnie w koszuli i szlafroku - rozpłakała się na mój widok, a ja razem z nią . Niby szłyśmy za rękę i było lepiej, ale jak wyszłam z szatni już ubrana jak czlowiek i ona mnie zobaczyła i zawołała "mama" i zaczęła do mnie biec, to będę pamiętać do końca życia i zawsze łzy mi lecą. A na widok brata łapała się za głowę i wołała "wow" "o nie" "Bartek" . Razem z tatą niosła fotelik i to były najpiękniejsze chwile w moim życiu