w końcu mam chwilę, więc opowiem Wam o swoim przeżyciu:
a wiec jak każdej nocy obudziłam się o 1.00 w nocy żeby isć na siusiu; tym razem jednak po powrocie z toalety nie mogłam zasnąć, bo co parę minut bolał mnie brzuch... bolal, przestawał, znów pobolał... w koncu doszło do mnie że TO CHYBA JUŻ CZAS!! (po tylu przeżyciach wcześniejszych, nadziejach na wcześniejszy poród nie dochodziło do mnie co się dzieje...); akurcze mialam co 10minut; akurat jak leżałam w łóżku, przechodziła też mama na siku, więc się jej pytam: "mamo, ile musi być skurczów co 10minut żeby były z częstotliwością co 7minut?" na co matka przerażona kazala mi się szybko pakować i jechać do szpitala; ja nie chcialam, bo w szkole rodzenia mówili że mają być regularne skurcze co 7minut, a te moje to co 10minut, 2skurcze wypadły, i takie nie za bardzo bolesne...
no ale zanim sie zebrałam, wykąpalam, to skurcze były już częstsze, więc wyruszyliśmy w drogę, żeby powitac naszą córeczkę po tej stronie świata
na izbie przyjęć bylismy ok.4.00, pani wypelniła wszystkie papiery, dała nam specjalna piżamkę dla przyszłego tatusia, kazała sie przebrać, pobadała i zaprowadziła nas na porodówkę...
sala jak każda inna, łóżko, szafka, radio (cudowny wynalazek, nawet jak kazali mi przeć to se spiewalam "Don't cha"), żółte ściany, przyrząd do robienia ktg i... wózeczek, w którym jeżdżą szpitalne noworodki... kolejna pielęgniarka zrobila ze mną wywiad i zostawiła nas samych. Nudno na tej sali jak nic, skurcze wciąż co 10min, mało bolesne, Stasiu w pewnym momencie zasnął na krześle (faceci, na nich zawsze można liczyć...); co jakis czas przychodziła położna i pytała jak mi idzie, ale cholera nic mi nie szło... o 8.00 rano przyniosla mi piłkę i kazala skakać przez godzinę, ale to nic nie dało, akcja porodowa wciąż w tym samym miejscu; wtedy połozna zdecydowala że podłączy mi oxytocynę; dala też środek przeciwbólowy i kazała wolać jak skurcze będą częstsze... wtedy się cholera zaczęło; skurzce stawały sie coraz bardziej bolesne, a ja coraz bardziej słaba; co jakis czas przychodzila polożna żeby mnie zbadać podczas skurczu żeby sprawdzić jak daleko jest główka dziecka (o żesz w morde, jak mnie badała przez 3kolejne skurcze to myślalam juz czasem ze ją skopie!!); po jakimś czasie dostałam drugą "porcję" środka przeciwbólowego... i na tym kończy sie moja pamięć co do porodu; potem pamiętam tylko wyrywki... że chcialam dostać znieczulenie zewnątrzoponowe, a że Stasiu nie mial przy sobie tyle kasy to kazalam mu iść na dół przed szpital do bankomatu po pieniądze, a ten głupek zamiast lecieć to zadzwonil do kolegi (kurna nawet ja bym na to nie wpadla!) i mówi: "czesć Tomek, wiesz, bo Natalia właśnie rodzi (w tym momncie gratulacje o kolegi) i wiesz, potrzebujemy 300zł na znieczulenie zewn.oponowe (jak by on cholera wiedział o czym w ogóle mówimy!!), nie przywiózłbyś nam na porodówkę?" -myślałam że normalnie go uduszę!! w koncu przyszła położna i znowu zaczęła mnie badać, a ja do niej mówię ze poproszę znieczulenie, a ona do mnie że zaczyna być widać główkę! i poszla po lekarzy, zebrała sie cała ekipa (chyba dwoiło mi sie w oczach ale wydawało mi się ze przyszedł mnie oglądać cały tłum!!) i zaczęli sie przygotowywać... scena jak z "Ostrego dyżuru"-jeden drugiemu zakladał maski, czepki, wszyscy w rękawiczkach, z mojego super wygodnego łóżka zrobili łóżko porodowe (nawet nie pozwolili mi zmieniać pozycję, a ja myślalam ze mi wszystko zaraz zdrętwieje!!) i kazali przec! kiedy jedna z ginekologów powedziala ze widać już czarne loi, Stasiu podszedł TAM i zajrzal do środka żeby zobaczyć nasze dziecko! potem pamiętam ze poprosilam go o błyszczyk (na sali było duszno, gorąco, nie powzwalali nic pić, więc mialam suche usta, a ja nie cierpię tego!) i wszyscy się smiali ze w takiej chwili pamiętam o ustach jak dla mnie to nic dziwnego... a kiedy się posmarowalam, Stasiu walnął mi komplementem: "ale Ty jesteś piękna"... hmm, na pewno, cala spocona, czerwona z bólu, włosy posklejane... zawsze trafi z tymi swoimi textami...
w koncu podszedl do mnie pan doktor, nacisnął mi na brzuch i po 2skurczach Martyna wyszla na świat od razu zapomniałam o półtorej godziny które spędzilam w bólach, pamiętam ze wszyscy co byli obecni przy mnie dziwili się że taka mala i szczuplutkla i zmieściłam takie duże dziecko (4460g, 60cm), ale i tak więcej było śmiechu niż bólu, jak mnie zszywali to se śpiewałam piosenki z radia trzymajac Malą na brzuszku, nawet pan doktor chwilami się do mnie dolączał (a taaaki przystojny był... aż mu powiedzialam że ma takie piękne oczy... hmm, i mimo że ja bym mu dala jakieś 35lat, na oddziale dowiedzialam się że ma syna w moim wieku )
jedno jest pewne-gdyby nie pomoc Stasia, leżalabym chyba do dziś na tej porodówce, a śmiech i te wszystkie "wesole" sytuacje tylko pomogły mi przetrwać...
a wiec jak każdej nocy obudziłam się o 1.00 w nocy żeby isć na siusiu; tym razem jednak po powrocie z toalety nie mogłam zasnąć, bo co parę minut bolał mnie brzuch... bolal, przestawał, znów pobolał... w koncu doszło do mnie że TO CHYBA JUŻ CZAS!! (po tylu przeżyciach wcześniejszych, nadziejach na wcześniejszy poród nie dochodziło do mnie co się dzieje...); akurcze mialam co 10minut; akurat jak leżałam w łóżku, przechodziła też mama na siku, więc się jej pytam: "mamo, ile musi być skurczów co 10minut żeby były z częstotliwością co 7minut?" na co matka przerażona kazala mi się szybko pakować i jechać do szpitala; ja nie chcialam, bo w szkole rodzenia mówili że mają być regularne skurcze co 7minut, a te moje to co 10minut, 2skurcze wypadły, i takie nie za bardzo bolesne...
no ale zanim sie zebrałam, wykąpalam, to skurcze były już częstsze, więc wyruszyliśmy w drogę, żeby powitac naszą córeczkę po tej stronie świata
na izbie przyjęć bylismy ok.4.00, pani wypelniła wszystkie papiery, dała nam specjalna piżamkę dla przyszłego tatusia, kazała sie przebrać, pobadała i zaprowadziła nas na porodówkę...
sala jak każda inna, łóżko, szafka, radio (cudowny wynalazek, nawet jak kazali mi przeć to se spiewalam "Don't cha"), żółte ściany, przyrząd do robienia ktg i... wózeczek, w którym jeżdżą szpitalne noworodki... kolejna pielęgniarka zrobila ze mną wywiad i zostawiła nas samych. Nudno na tej sali jak nic, skurcze wciąż co 10min, mało bolesne, Stasiu w pewnym momencie zasnął na krześle (faceci, na nich zawsze można liczyć...); co jakis czas przychodziła położna i pytała jak mi idzie, ale cholera nic mi nie szło... o 8.00 rano przyniosla mi piłkę i kazala skakać przez godzinę, ale to nic nie dało, akcja porodowa wciąż w tym samym miejscu; wtedy połozna zdecydowala że podłączy mi oxytocynę; dala też środek przeciwbólowy i kazała wolać jak skurcze będą częstsze... wtedy się cholera zaczęło; skurzce stawały sie coraz bardziej bolesne, a ja coraz bardziej słaba; co jakis czas przychodzila polożna żeby mnie zbadać podczas skurczu żeby sprawdzić jak daleko jest główka dziecka (o żesz w morde, jak mnie badała przez 3kolejne skurcze to myślalam juz czasem ze ją skopie!!); po jakimś czasie dostałam drugą "porcję" środka przeciwbólowego... i na tym kończy sie moja pamięć co do porodu; potem pamiętam tylko wyrywki... że chcialam dostać znieczulenie zewnątrzoponowe, a że Stasiu nie mial przy sobie tyle kasy to kazalam mu iść na dół przed szpital do bankomatu po pieniądze, a ten głupek zamiast lecieć to zadzwonil do kolegi (kurna nawet ja bym na to nie wpadla!) i mówi: "czesć Tomek, wiesz, bo Natalia właśnie rodzi (w tym momncie gratulacje o kolegi) i wiesz, potrzebujemy 300zł na znieczulenie zewn.oponowe (jak by on cholera wiedział o czym w ogóle mówimy!!), nie przywiózłbyś nam na porodówkę?" -myślałam że normalnie go uduszę!! w koncu przyszła położna i znowu zaczęła mnie badać, a ja do niej mówię ze poproszę znieczulenie, a ona do mnie że zaczyna być widać główkę! i poszla po lekarzy, zebrała sie cała ekipa (chyba dwoiło mi sie w oczach ale wydawało mi się ze przyszedł mnie oglądać cały tłum!!) i zaczęli sie przygotowywać... scena jak z "Ostrego dyżuru"-jeden drugiemu zakladał maski, czepki, wszyscy w rękawiczkach, z mojego super wygodnego łóżka zrobili łóżko porodowe (nawet nie pozwolili mi zmieniać pozycję, a ja myślalam ze mi wszystko zaraz zdrętwieje!!) i kazali przec! kiedy jedna z ginekologów powedziala ze widać już czarne loi, Stasiu podszedł TAM i zajrzal do środka żeby zobaczyć nasze dziecko! potem pamiętam ze poprosilam go o błyszczyk (na sali było duszno, gorąco, nie powzwalali nic pić, więc mialam suche usta, a ja nie cierpię tego!) i wszyscy się smiali ze w takiej chwili pamiętam o ustach jak dla mnie to nic dziwnego... a kiedy się posmarowalam, Stasiu walnął mi komplementem: "ale Ty jesteś piękna"... hmm, na pewno, cala spocona, czerwona z bólu, włosy posklejane... zawsze trafi z tymi swoimi textami...
w koncu podszedl do mnie pan doktor, nacisnął mi na brzuch i po 2skurczach Martyna wyszla na świat od razu zapomniałam o półtorej godziny które spędzilam w bólach, pamiętam ze wszyscy co byli obecni przy mnie dziwili się że taka mala i szczuplutkla i zmieściłam takie duże dziecko (4460g, 60cm), ale i tak więcej było śmiechu niż bólu, jak mnie zszywali to se śpiewałam piosenki z radia trzymajac Malą na brzuszku, nawet pan doktor chwilami się do mnie dolączał (a taaaki przystojny był... aż mu powiedzialam że ma takie piękne oczy... hmm, i mimo że ja bym mu dala jakieś 35lat, na oddziale dowiedzialam się że ma syna w moim wieku )
jedno jest pewne-gdyby nie pomoc Stasia, leżalabym chyba do dziś na tej porodówce, a śmiech i te wszystkie "wesole" sytuacje tylko pomogły mi przetrwać...