Dziewczyny zdaję relację....
z rana wielką klotnia(co u nas jest rzadkością ) Ale naprawdę mega wielką...padło dużo złych słów... więc już myślę że już po wszystkim, a zaczęło się od głupoty.
Ale później m zaczął rozmowę i... od słowa wyjaśnień z kłótni zaczęło się o leczeniu...mówię mu że jeśli zechce się zdecydować na leczenie we wrześniu to chciałabym to przyspieszyć do wiosny bo nie daje rady pracować w przedszkolu, fizycznie jest ciężko a psychicznie jeszcze gorzej...patrzę na te bąbelki i serce mi pęka że w tej grupie powinno być moje maleństwo z pierwszej syraconej ciazy,a teraz następne w brzuchu...a ze jeśli nie chce się leczyć to zamykamy ten rozdział w zyciu i ja będę szukała innej pracy...a w domu też mam co robić bo mamy własną działalność ale wolę dodatkowo pracować aby nie siedzieć w domu.
więc mój m mówi ze boi się ze się nie uda itp.nie wie czy jest sens,
więc mu mówię że nie wiem ale chce ostatni raz spróbować...z większą wiedzą niż wcześniej.
ZGODZIŁ SIĘ :* :* I NAWET PLASTERKI BĘDZIE NA JAJECZKA NAKLEJAŁ
alez sie ciesze....mowie Wam euforia pełna. Tylko ze juz jest powiedziane ze to jest ostatnia procedura , mam nadzieję ze ta szczęśliwa...
strasznie boję się tego.leczenia od Nowa ale wiem ze i tak nie umiem przestać o tym myśleć...mój instynkt macierzyński wziął górę nad strachem...