Muszę przyznać szczerze, że jestem ostatnio strzępem nerwów, wulkanem hormonów i chodzącym rzepem czepiającym się wszystkiego. Serio z tych nerwów wszystko i wszyscy mnie wkuwają a najbardziej cierpią moje psy i mój M. choć one bardziej bo nie rozumieją co się dzieje
serio dziś już dwa razy płakałam że jestem okropna bo praktycznie bez większego powodu się na nie wydarłam i to jeszcze przed wyjściem do pracy. Do mojego M. też mam o wszystko żal choć wcześniej mi to nie przeszkadzało
wiem że mój M. inaczej to przeżywa na swój sposób ale też to jest dla niego trudne i to całe in vitro i to co się ze mną dzieje i to że czasami nie wie już co robić bo przytula to ja płaczę nie przytula to mam pretensje itd.
Co do wizyt to prawda jest taka że nigdy go na nich nie potrzebowałam. Nie na takich zwykłych jak ustalenie symulacji czy liczenie pęcherzyków. Potrzebny mi był i był wtedy zawsze ze mną gdy coś się działo. Pierwsza wizyta w klinice, punkcja, transfer....
Tylko czasami jak widzę że większość kobiet jest tam z facetami na tym korytarzu a ja sama i gdy jestem tak potwornie przerażona jak dziś to jakoś cholernie mnie złości że nie ma go ze mną choć w sumie nigdy specjalnie go o to nie prosiłam. Na dodatek rozumiem kwestie pracy. On od grudnia od kiedy zaczęły mi się operacje itp. ciągle brał po jednym dniu wolnego, wcześniej się zwalniał z pracy albo brał urlop na żądane i wiem że ciągle tak nie może być bo trudno go akurat w jego pracy zastąpić. Tylko dzięki jego pracy stać nas na in vitro. Ehhh.... Pojeba...e to wszystko
dziś gdybym nie była w pracy to ciągle bym płakała a tak muszę się szczerzyć do kolegów z pracy jakby moje życie bło jebaną bajką